Zarówno
dziennikarze wrzucający wszystko do jednego wora, jak
i ci, którzy wrzucają dziennikarzy do jednego wora,
są równie niebezpieczni. Cechuje ich schematyzm myślenia,
który uniemożliwia wzniesienie ponad poziom
uwarunkowany uprzedzeniami, fobiami i irracjonalnymi lękami.
Wszystko to podszyte jest zawsze nutą specyficznej
nienawiści, która nazywa nienawiścią cechę tych,
którzy próbują tę nienawiść im uzmysłowić. I
wtedy ten, który przyszedł powiedzieć, że darzą
go nienawiścią, zaczyna być obrzucany mięsem wypełnionego
nienawiścią. Staje się synonimem nienawiści w
oczach owych person.
To
odwracanie pojęć jest charakterystyczne dla tych
grup społecznych nawet wtedy, gdy z pozoru wyglądają
na indywidua oderwane od ogółu.
Jeśli
zatem wchodzi tu jakiś dziennikarz i, widząc wstępniaka
autora tych wywodów, otwiera swój wór i woła:
„O, to ten, który nie lubi dziennikarzy a w szczególności
dziennikarzy naczelnych.” – to już wiemy, że
mamy do czynienia z dziennikarzem pierwszej kategorii,
który nosi wór zawsze przy sobie. Niczego z nim nie
ugramy, nic z nim nie zwojujemy, bo jego rolą a i
jego cechą naczelną nie jest o coś walczyć a gra w
inną grę niż ta, o którą nam chodziło. Na pewno
nie jest to muzyka.
Albo
bowiem ktoś tu zwariował, albo nie potrafi prosto myśleć.
A skąd niby autor Dziennika wie o takich personach w
dziennikarstwie? Z kart dzienników i innych periodyków?
A może wyeksperymentował to na własnej skórze, bo
zna takich workonoszy dziennikarstwa... Pozostawmy to
własnej skłonności do indukcji - logicznej - u
czytającego ten Dziennik.
Albo
innym razem ktoś wejdzie i woła: „A to ten, który
nie lubi tego lub owego.”. I zaczyna się wypowiedź,
jak to autor nie lubi muzyków albo forumowiczów,
albo koników na biegunach. A nie pomyśli o tym, że
wypowiedź dotyczy konkretnych muzyków, konkretnych
forumowiczów i konkretnych ubiegunowionych koników.
A
kto pomyślał o tym, że autor znalazłby jak
drogocenną perłę kogoś, kto myśli kategoriami
oderwanymi od uprzedzeń, fobii i tych strachów wynikłych
z cieniów na ścianie. Co z tego, że jakaś wywyższająca
się persona widzi siebie jako darczyńcę, dobroczyńcę
i poświęcającego się dla misji niemalże świętego,
gdy jest ciasno myślącym oportunistą o kręgosłupie
służalca? Ilu jeszcze kłamców ubierze się w ubiór
redaktorów, aby do szczętu zabić w autorze
Dziennika wiarę w człowieka?
Nie
jest to łatwe zadanie, bo wstając po raz kolejny,
autor tę wiarę jakoś w sobie utrzyma. Po raz
kolejny uzna, że w tym błotnisku taplają się
jedynie świnie, a perły gdzieś widać wyszły latoś.
Może się zajmuje nie tą dziedziną - a zajmuje się
jakąś dziedziną? Może gdzieś siedzi, w jakimś kącie
jakiś szczery, uczciwy, rozumny dziennikarz i to
redaktor naczelny. I może ciągle pływa na
powierzchni mimo stada łakomych każdego ochłapu świń
dookoła, napędzającego modus, zwany wolnym rynkiem.
Może tak. Ale autor Dziennika nie miał przyjemności
poznać tego kogoś, zatem póki co, pisze na własną
rękę. Nieco już od tego pisania obolałą.
A
biorąc do serca uwagę Szymanowskiego o
kompozytorach: „co to za rozpaczliwa sprawa, gdy
kompozytorzy, zamiast komponować, zaczynają m y ś l
e ć! I gorzej jeszcze – wszystko, co wymyślą,
zapisywać!” – raczej powinien zaprzestać. Ale
autor tych słów pisał? Czemu? A był przecież
jeszcze Stefan Kisielewski.
Kupiłem
kiedyś jego grzeczne aforyzmy. I wychodząc z
antykwariatu postanowiłem dokupić do kompletu jakieś
zgrabne - gruzińskie - wino. Pani w sklepie z winami
orzekła: „O widzę, że czytamy tych samych autorów.”.
„Kompozytorów...” – dodałem. „To Kisielewski
był kompozytorem?.”. Po dłuższym moim wywodzie,
którego czytelnikowi oszczędzę tym razem, pani
podsumowała: „Nie wiedziałam.”. Dobrze, że
chociaż tyle. To na co można liczyć u pań w
sklepie ze szlachetnymi trunkami, na to liczyć nie
sposób od znanych autorowi dziennikarzy - szczególnie
naczelnych. Który przyznał się do niewiedzy, do błędu,
do nieuctwa? Prędzej opluje autora, obojętnie czego,
bo mu się nie chciało wniknąć w treść
przyniesionej pracy, albo nie ma czasu, bo leci na
jakiś ważny bankiet, gdzie mu stół serwują a za
trunki nie musi zapłacić.
Autor
płaci za swoje trunki. Płaci za swoje książki. Płaci
za to piękną monetą. Kto mu zabroni? Muzyka na tym
nic nie traci, bo może akurat nie ma jej w pobliżu.
Poszła na dłuższą wędrówkę do dusz ludzkich i
czekają na nią z utęsknieniem, co przyniesie z wojaży?
A może akurat jest na wakacjach. Byle nie na vacatio
legis, bo śpiącego prawa w Polsce już mamy dosyć,
a szczególnie w wykonaniu wszelkiej maści siepaczy.
Ciąć też trzeba z głową a nie na lewo i prawo...
i na oślep. Bo inaczej wraz z chwastami wytnie się
wszelką roślinność. To jakby dyrygent zamiast
batuty chwycił za rusznicę p-panc. I co wtedy
zostanie ze składu orkiestry? Nawet blachy się nie
uchronią, bo też, to tylko blachy z metali
kolorowych, a pancerze z tego rodzaju złomu wyszły z
mody i użytku jeszcze w czasach starożytnych.
Andrzej
Marek Hendzel
|