Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 12. 04. 2010 r.

 

 

 

Opublikowałem tu krótki utwór „Graffiti salonowe”, który stanowi część mojej niedokończonej opery o ostatnich dniach króla Dawida. Jest to w istocie partia wokalna na sopran, choć tu publikuję ją w układzie na trąbkę. Trąbka jest instrumentem pogrzebowym, żałobnym i wydaje mi się stosowna w tym miejscu. Utwór w całości dedykuję Lechowi Kaczyńskiemu, Prezydentowi Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zabitemu przez naszą wspólną głupotę, nas Polaków.

 

Zamieszczam tu także tekst tego utworu, napisany 12. 06. 2007 roku. Czyli dosyć dawno. Jeśli ktoś ma problemy z czytaniem poezji, a nawet tekstów piosenek, to niech najpierw pomyśli, zanim coś niemądrego powie, po przeczytaniu tego utworu.

 

Ryba jest bowiem nie tylko symbolem chrześcijaństwa, bodaj najstarszym, ale także symbolem drogi Jonasza do prawdy. Jeśli ktoś powoli myśli, ból mu sprawie zastanowienie się nad prostymi sprawami, niech nabiera wprawy przez lekturę. Może być coś trudnego, na przykład „Odyseja”. Ryba jak okręt podwodny w swoich trzewiach wiezie swoje ofiary. Kto z niej umie wyleźć na światło dzienne cały i żywy?

 

Rozumiem też krytyków, pozornych erudytów, którzy zaraz zawrzeszczą, że jak można pisać o symbolu chrześcijaństwa, skoro całą tę arię śpiewa służąca na dworze króla Izraela kilka wieków przed Chrystusem? A przed Chrystusem to znaczy kiedy? Czyli to nie tylko zabieg literacki, ani jakaś machloja terminologiczna czy chronologiczna. Ale co zatem?

 

 

 

Graffiti salonowe                    

 

 

Znów będę głodna. Znów będę głodna. Znów będę głodna.

Nie mam nic z czego by chleb można upiec.

Nawet kurz w młynie jest cały zjedzony.

Ściany są takie, jakby je kowal przed ogniem ukrył.

Okna wysoko rzucają światło jakby kamienie.

Czego chcesz? Dosyć już.

Przecież chleb rośnie gdzieś. Przecież tam jest.

Przecież tam pewnie gdzieś, rośnie chleb.

Rośnie tam. Rośnie tam. Rośnie tam.

Jakby dzień rośnie tam.

Przyszedł ktoś. Przyszedł tu. Przyszedł ktoś.

I znowu dopiero podałam śniadanie.

I znowu dopiero podałam śniadanie.

I znowu dopiero podałam śniadanie.

Narysuję dziś znowu rybę.

Znowu mam dziś znowu rybę.

Dziś znowu rybę. Dziś znowu rybę.

Narysuję dziś znowu rybę. Narysuję dziś znowu rybę.

Narysuję dziś znowu rybę.

Narysuję dziś znowu rybę, co wyrosła sobie w wielkich głębinach.

Co wyrosła sobie w wielkich głębinach. Ach.

Ta ryba jest z piasku. I chyba teraz jest już nieżywa.

Ta ryba jest z piasku i chyba teraz jest już nieżywa.

Narysuję ją jednak dzisiaj. Choćby była już nie wiem z czego.

Choćby była z samego chleba. O.

Przyszedł pomysł na wielką rybę, wtedy trzeba ją narysować,

aby potem było na jutro coś więcej niż teraz, gdy chodzę głodna.

Wtedy będzie głód łatwiej znosić. Głód, kto go zatrzyma?

Kiedy jest, jakby był całym tobą tu.

Wtedy nic nawet to, chociaż chcesz, nic ci nie da.

Kiedy głód przyjdzie tu, możesz ryczeć sobie.

Jakby on słyszał to, chociaż jest głuchy jak pieniek.

Nawet gdy słyszy coś, to tylko siebie.

Inni to plewy są gnane na deszczu gdzieś i na wietrze.

Aby zdechły tam. Wtedy ryba jest jak natchnienie.

Nawet gdy chleb...

Nawet gdy chleb... zabiorą ci, zabiorą ci wielcy i ci,

którzy okradną nas... nawet świątynię. Nawet świątynię.

Ryba jest, choćby ją tylko tu kijem tknął.

Narysował ją na ścianie zamiast obrać i podzielić.

Tylko po to, by nas wesprzeć. Ryba taka jest.

Płonie tam ogień gdzieś. Ona cała pływa tutaj.

Nie opuści cię na pewno. Choćbyś płakał i umierał sam.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

Do góry