Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Warszawa, 22. 04. 2010 r.

 

 

 

Widziałem małych, centusiowatych Krakusków. Chciwusków. Już może nie tak malutkich jak u Piotra Kropotkina „Kraków niegdyś wielka stolica Polski, a dzisiaj...”. Ale ciągle duszyczki skarlałe, choć teatr Słowackiego odstawiony jak bombonierka.

 

Zbyt dużo wiary w genius locci, zbyt mało pracy dla dobra... dla jakiegokolwiek dobra. Nawet świątynia Jerozolimska zamieniona może być w norę od takiego postępowania. Wystarczy tylko wystawić cenniki przy każdym miejscu świętym jak w publicznej toalecie.

 

I mamy kryptę zasłużonych Na Skałce. Drzwi w drzwi z zaworem wodnym. Cenniczek jak się patrzy i jeszcze na dokładkę zamknięte. Nie ma nawet śpiącego a sfinansowanego przez miasto Cerbera. Nie ma nic, tylko kraty. Zakonnicy w białych łachach pomykają po dziedzińcu, lekka zgnilizna starej sadzawki zalatuje od posągu biskupa Stanisława i dalej kawałek półkola, jakby ruin kolumnady i nowomodne idole. A za węgłem śmietnik, stary urwany zderzak auta... i pusty plac. Może na jakieś centrum handlowe, jakiś przyszłościowy jarmark.

 

Takie coś mogą wymyślić tylko Krakusy, z ich nożem w kieszeni... o przepraszam inną obłością, syczącą. Mandarynka w cenie z kosmosu... wszak tu ziemia obarczona czakramem. I pod czakramem, owym Wąwlem, stoi tłum. Wszyscy czekamy na amerykańskie auta i lawety. Ludziska pchają się, plotą jak przekupki: „Demokracja... Jak będzie jechał Pan prezydent, to przestanę...” – i plotą dalej.

 

W Polsce pogubiliśmy miarę, myląc demokrację z warcholstwem. I jakie zbieramy owoce? Dwie trumny nakryte sztandarem i groteskowy korowód. W asyście wycia syren, migotania czarnych aut naszych odwiecznych przyjaciół... a przede wszystkim naszego największego przyjaciela – Rosji.

 

Ludziska rozchodzą się, zawiedzeni, że widowisko było krótkie, nogi bolą, omdlewają... a ktoś, kto by tam stał jak zamurowany, oczywiście wypełniony jest po brzegi swoim egoizmem, choć go nogi bolą jak każdego i także nie umie oddychać dwutlenkiem węgla. Bo stała się rzecz straszna...

 

Oby tylko małostki, festiwal w opluwaniu się wzajemnym i podłostkach wreszcie się skończyły. Czy mam znowu mówić o odrodzeniu? Nie we Włoszech. Nie o tym nawijać makaron na uszy, ale o Polsce. Obudźmy się wreszcie... Szkoła Polska, stworzona za Zygmunta Starego, nie do klezmerskiego przygrywania przy kotlecie, nie dla ruskiej chałtury, ale by podnieść w górę chorągwie i stać dzielnie. Nie by odprowadzać trupy w zaświaty i do krypt, ale by żyć przy wtórze pięknych dźwięków.

 

Obmyj sobie ręce Polaku w centusiowatej fontannie w Colegium Maius. Kap, kap, jak bimber o księżycu. Naraź się na ciasne myślenie chciwuska, który swoje skąpstwo otoczył kultem i nazwał tradycją, a potem usiądź i zastanów się nad sobą. Nie oddawaj tego, co wzniosłe i mądre w ręce stróżów nocnych,  portierów i bileterów, ale podnieś się wreszcie z klęczek. Bo Polska dziś znowu na klęczkach i jedyne, co zawyć umie, to mazurek powstały na ziemi włoskiej. A przecież dziś jest tu u siebie. I to prawie cała. Tu powinna śpiewać swoje piękne pieśni.

 

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry