Widziałem
małych, centusiowatych Krakusków. Chciwusków. Już
może nie tak malutkich jak u Piotra Kropotkina
„Kraków niegdyś wielka stolica Polski, a
dzisiaj...”. Ale ciągle duszyczki skarlałe, choć
teatr Słowackiego odstawiony jak bombonierka.
Zbyt
dużo wiary w genius locci, zbyt mało pracy
dla dobra... dla jakiegokolwiek dobra. Nawet świątynia
Jerozolimska zamieniona może być w norę od takiego
postępowania. Wystarczy tylko wystawić cenniki przy
każdym miejscu świętym jak w publicznej toalecie.
I mamy
kryptę zasłużonych Na Skałce. Drzwi w drzwi z
zaworem wodnym. Cenniczek jak się patrzy i jeszcze na
dokładkę zamknięte. Nie ma nawet śpiącego a
sfinansowanego przez miasto Cerbera. Nie ma nic, tylko
kraty. Zakonnicy w białych łachach pomykają po
dziedzińcu, lekka zgnilizna starej sadzawki zalatuje
od posągu biskupa Stanisława i dalej kawałek półkola,
jakby ruin kolumnady i nowomodne idole. A za węgłem
śmietnik, stary urwany zderzak auta... i pusty plac.
Może na jakieś centrum handlowe, jakiś przyszłościowy
jarmark.
Takie
coś mogą wymyślić tylko Krakusy, z ich nożem w
kieszeni... o przepraszam inną obłością, syczącą.
Mandarynka w cenie z kosmosu... wszak tu ziemia
obarczona czakramem. I pod czakramem, owym Wąwlem,
stoi tłum. Wszyscy czekamy na amerykańskie auta i
lawety. Ludziska pchają się, plotą jak przekupki:
„Demokracja... Jak będzie jechał Pan prezydent, to
przestanę...” – i plotą dalej.
W
Polsce pogubiliśmy miarę, myląc demokrację z
warcholstwem. I jakie zbieramy owoce? Dwie trumny
nakryte sztandarem i groteskowy korowód. W asyście
wycia syren, migotania czarnych aut naszych
odwiecznych przyjaciół... a przede wszystkim naszego
największego przyjaciela – Rosji.
Ludziska
rozchodzą się, zawiedzeni, że widowisko było krótkie,
nogi bolą, omdlewają... a ktoś, kto by tam stał
jak zamurowany, oczywiście wypełniony jest po brzegi
swoim egoizmem, choć go nogi bolą jak każdego i także
nie umie oddychać dwutlenkiem węgla. Bo stała się
rzecz straszna...
Oby
tylko małostki, festiwal w opluwaniu się wzajemnym i
podłostkach wreszcie się skończyły. Czy mam znowu
mówić o odrodzeniu? Nie we Włoszech. Nie o tym
nawijać makaron na uszy, ale o Polsce. Obudźmy się
wreszcie... Szkoła Polska, stworzona za Zygmunta
Starego, nie do klezmerskiego przygrywania przy
kotlecie, nie dla ruskiej chałtury, ale by podnieść
w górę chorągwie i stać dzielnie. Nie by
odprowadzać trupy w zaświaty i do krypt, ale by żyć
przy wtórze pięknych dźwięków.
Obmyj
sobie ręce Polaku w centusiowatej fontannie w
Colegium Maius. Kap, kap, jak bimber o księżycu.
Naraź się na ciasne myślenie chciwuska, który
swoje skąpstwo otoczył kultem i nazwał tradycją, a
potem usiądź i zastanów się nad sobą. Nie oddawaj
tego, co wzniosłe i mądre w ręce stróżów
nocnych, portierów
i bileterów, ale podnieś się wreszcie z klęczek.
Bo Polska dziś znowu na klęczkach i jedyne, co zawyć
umie, to mazurek powstały na ziemi włoskiej. A
przecież dziś jest tu u siebie. I to prawie cała.
Tu powinna śpiewać swoje piękne pieśni.
Andrzej
Marek Hendzel
|