O,
stylizacjo. Trzeba mieć styl, żeby nie stylizować.
A może: Trzeba mieć styl, żeby stylizować. Nie
wiem. Raczej obstawałbym za tym, że, aby stylizować,
trzeba coś umieć i wiedzieć.
Rozpędzając
się w stylizacji, można napędzić innym stracha, że
stylizowanie jest lepsze od oryginału. Bo oryginał
najczęściej jest w sumie dość monotonny i przeciętny,
ale ma pewnego rodzaju koloryt. Czymś zatem się wyróżnia
od powszechnej popeliny. Ale, gdy doprowadzimy
mistrzostwo stylizacji do zenitu, albo bodaj stylizację
do mistrzostwa, to istnieje zagrożenie, że ludzie się
nie połapią, albo nawet nikt się nie połapie, że
łapiemy go na stylizację, jako na oryginał.
Wyobraźmy
sobie chodnik. Cóż jest ciekawego w chodniku? Szary,
choć dziś bywa robiony z kostki brukowej w różnych
kolorach. I taka krosta brukowa narusza nieco szarzyznę
chodnikową. Jest jakąś stylizacją chodnika i na
chodnik. Ale dalej ludzie idą i depcą. I dalej ktoś
splunie siarczyście, bo przepalił w życiu wagon
fajek, to i siarą zionie mu od kręgosłupa, takie
wiatry hulają w płucach. Albo gumę, nie koniecznie
balonową, upuści na chodniczysko. I koloryt staje się
kolorytem sukni w grochy. Nieco przybrudzonej.
A
dalej na ten chodnik wylezą z muzyką. Kilka dźwięków
na krzyż, jak kilka odcieni szarości i szarzyzny, a
nawet jeśli kolorowanej, to barwami szarzejącymi.
Jakieś walnięcie ckliwym akordzikiem, jakby kotlet
komu spadł na talerz, a że dostawa surowca na niego
była dawno, to dodali mocno tartej bułki, żeby wydźwięk
był nieco bardziej skruszony. Jakiś wokalik spod
budki z piwem, albo najwyżej z kościelnego chóru.
Opakowanie od cukiereczka. I towar gotowy.
Czy
nie pięknie? Cud, no cud wszystkiego? Otaczają to
krawężniki i obrzeża, jak sznury policjantów i
ochroniarzy. Tłum się ciśnie w wnętrzu tego
wieloryba, porzuconego gdzieś na plaży. Atlantyk
odszedł wraz z odpływem i porzucił bezwładne
cielsko. Dźwigi zawołali, wolontariat ekologiczny
przyleciał z transparentami. Wszyscy wrzeszczą i
pitolą, w stres coraz większy wpędzając biednego
kaszalota. A może to inny waleń. Nie mam wystarczającej
wiedzy o waleniu. Zmilknę zatem.
Gdzie
tu się podział dajmy na to Mozart?
A leży, albo leżeć będzie na półce u
idola chodnikowego, gdy ten się przestanie sprzedawać…
Uspokoi jego skołatane nerwy i przypomni, skąd
zrzynał ckliwe przejścia, tylko coś mu nie wychodziło,
ale harmonia za to jaka. I sięgnie czasem po niego i
na koniec tylko Mozarta będzie słuchał.
A na
chodnik wypełznie nowe pokolenie chodnika, nowi
drukarze chodnikowego kolorytu. Czego chcecie? Przy
tym każda stylizacja wysiada? I to wysiada nie na tym
przystanku. Zatem spełnia jakąś rolę edukacyjną,
krajoznawczą. Bo ten kawałek przejść się trzeba.
Zasięgnąć języka. Byle nie przy użyciu brudnej ręki.
Posłuchać słowika, albo ryku silnika. Albo może słownika
– ulicy. I po jakimś czasie, może, jak życia
starczy, bodaj raz taki usłyszy muzykę. Może to,
dajmy na to, będzie jakiś Hendzel, grany gdzieś w
oddali przez kogoś w ciszy poddasza albo wykwintnego
salonu. I jeśli to będzie nawet salon fryzjerski, a
nożyczki w tym czasie nikomu ucha nie utną, to dzięki
Bogu i za to.
Andrzej
Marek Hendzel
|