Jesteśmy w Polsce jak dzieci bez rodzica. Co z
tego, że wszystko wokół przybiera pozory normalności,
gdy ta rzekoma normalność to po nocy nas straszące
oczy szaleńca. I tak dobrze, że nikt nam nie nakłada
kagańca na pysk. Ale żeby to był chociaż kaganek oświaty.
Mamy się cieszyć, że w końcu nie musimy dobijać
się czegoś, co nigdzie poza Polską nie było przez
długie pokolenia nikomu odbierane.
Są tacy, którzy utrzymują, że jeszcze gorzej było
na Litwie, w Estonii czy na Łotwie. Jeszcze gorzej?
Pewnie tak, a nawet na pewno. Tylko pochodną czego było
także to, co tam się działo? Jest pewna zmora społeczna,
która gnębi prawdziwy rozwój bardziej niż
cokolwiek innego. Jedni nazywają to profesorskim
lobby inni akademickością. Trudno znaleźć
akademickość w kraju, gdzie jedyna znana akademia
pochodzi sprzed ledwie kilkuset lat. Tu można dopatrzyć
się akademickości rachitycznej, małej i nijakiej.
Ale w muzyce ta akademickość widoczna jest na każdym
kroku. Są trzy jej objawy: biografizm, asymilacja i
degeneracja twórcza. Biografizm to pewnego rodzaju
maniera, którą zauważy każdy, kto czytał
biografie twórców muzycznych spisane w Polsce.
Zaczyna się zwykle – co oczywiste – od daty
urodzin. Potem następuje krótkie określenie, czy był
cudownie uzdolniony czy może nie był. A zaraz następuje
kardynalne studiował tu i tu i u tego i tego.
To toczące jak rak opisanie osobowości na etapie jej
kształtowania jest dla Polski warunkiem istnienia.
Jakby ktoś się szaleju objadł. Poszukiwanie genezy
ludzkiego talentu i wrażliwości w pedagogizmie.
Asymilacja następuje w procesie transformacji twórcy,
czasem nawet dość płodnego, w pedagoga, który
ponownie kształci nowych adeptów, wciągając ich w
łapska biografizmu. Degradacja pierwiastka twórczego
nie jest tu zakładana, ale treść wątku stanowi możliwość
pozyskania nowego członka aparatu wpisanego z nogami
do stylu biografii muzycznej. A na koniec idzie
degradacja twórcza, która jest w istocie
pierwszoplanowym bohaterem tego procederu, ale o której
nikt nie mówi, skupiając się na wyliczeniu listy twórczych
dokonań autora. Papier przyjmie wszystko, gorzej, gdy
zaczyna się człowiek zapoznawać z tymi płodami i
osiągnięciami.
Taki moloch wypacza obraz całości, kreując małych
zawistników, którzy zamiast o twórczości
rozprawiają o czyichś włosach, garniturach i o tym
jak ten zasiada. Twórczość, zakatrupiona tym
odorem, miesza w mózgach nielicznych szczęśliwców,
którzy nie wpisują się do tego prądu, do tego
poprawnego muzycznie nurtu. Spławny całą szerokością
swojego koryta nie dostrzega tego, co istotne w twórczości,
skupiając się na dokonaniach biograficznych i pustce
wewnętrznej.
Nikt tu nikogo nie oskarża o cokolwiek, a już
zupełnie autor tej wypowiedzi. Jest jak jest. Skoro
to pasuje tej zgadze, która tym sposobem kształci
kadry, jej problem. Bezgłowego tworu nie sposób
zwalczyć, chyba że środkami ochrony roślin.
Zastanawianie się nad problemem: Czy w takich
okolicznościach warto się kształcić? – jest jałowym
tematem do jeszcze bardziej jałowej dyskusji. Twórczość
nie jest pochodną takiego kształcenia. A takie
traktowanie sprawy jest wypadkową małości ludzkiej.
Twórczość to dar od Boga, albo, jak kto woli, od
Muz.
Stąd nie kształcę się, ale się zniekształcam.
Na pewno w oczach takiej optyki, która wizję zastępuje
wyuczonym trybem. I nie mam wygórowanych pretensji do
nikogo, bo jak można mieć wielkie pretensje do małego
człowieka. Podobnie jak nie można mieć żalu do
korowodu kukiełek wlokącego się za cudzą trumną.
Andrzej
Marek Hendzel
|