W zapisie z dnia 02. 05. 2009 roku napisałem, że
Elsner posunął się do wywodu, że smak muzyczny
Polaków w Warszawie się poprawił, gdy ta dostała
się w ręce pruskie. Cóż, wydawać by się mogło,
że samym swoim zaborem Prusacy tak poprawili
ten smak. A jak było naprawdę.
Do Polski, choć początkowo do Płocka, ale
ostatecznie do Warszawy zesłano za karykaturowanie
swoich pryncypałów niejakiego Ernsta Theodora
Amadeusa Hoffmanna. A kimże był ów Hoffmann? Autor
sławnego „Dziadka do orzechów” i „Kota Mruczysława
poglądów na życie”, ale przede wszystkim swoich
„Opowieści”, które tak silnie potrafiły zapładniać
umysły i wyobraźnię różnych twórców muzycznych.
Ale przecież także autor kilku oper i całego mnóstwa
utworów muzycznych – dziś prawie zapomnianych. On
to właśnie sprawił, że w teatrze niemieckim w
Warszawie zabrzmiał w porządnym wykonaniu Mozart i
nawet Beethoven. Czy zatem to zasługa Prusaków.
Owszem, dlatego, że go wyrzucili z Prus do Polski,
jak Rusek wyrzucał ludzi na Sybir. I tu pośród dosyć
nudnych prac biurowych, bo jako prawnik tym się tu
zajmował, zajął się także muzyką.
Ale to tak, jakby oprawcę machającego nahajką
uznać za dobrodzieja, tak w tym wypadku pruski
biurokrata i tępy służbista, któremu nie podobały
się rysunki swej facjaty wykonane przez Hoffmanna,
jest Bogu ducha winny owej poprawie smaku. A tym
bardziej jego wysokość pruskość w całej jej
ciemnej i ciasnej okazałości. Dla samego Hoffmanna w
końcu przedstawiciela palestry, szczytem filisterstwa
była pruska palestra. On, który uganiał się za
nowym tchnieniem dla sztuki, przy okazji pobytu w
Polsce, zagrał cośkolwiek naszemu snobstwu. Dzięki
zatem pruskim filistrom Warszawa usłyszała pięknie
zagrane utwory pod dyrekcją Hoffmanna.
Czy zatem Elsner się mylił w swym osądzie tej
sprawy? Może go pamięć opuściła, przy pisaniu
swego „Sumariusza”. A może to wynik niechęci do
samego Hoffmanna? Raczej nie wydaje się, bo wyraża
się o nim w słowach dość przyjaznych. A może po
prostu nie chciał wspomnieć o czymś, co ujęło by
znaczenia jemu samemu. W końcu przyznanie tego, że
trzyletni pobyt jakiegoś kolegi po fachu jedynie z
nazwy, bo w końcu prawnika, mogło tak wpłynąć na
ofertę muzyczną stołecznych instytucji muzycznych,
to dla kogoś, kto się ma za jej najważniejszy
element, byłoby poważnym zagrożeniem – muzycznym.
Andrzej
Marek Hendzel
|