Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 15. 03. 2011 r.

 

 

 

Porozmawiajmy o muzyce łowieckiej. Czyli tej o której, jako o jedynej muzyce wspomniał Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”, prócz przygrywki Jankiela. O rogu cętkowanym, krętym!...

 

Pojechał nasz p. rezydent do prezydenta Ameryki i zaczyna z nim rozgawor o bezpieczeństwie żon, gdy ten idzie na polowanie. Zapomnijmy potrzebę kontrolowania kobiety w domu, jaką ukochał nasz p. rezydent. Jego wybór. Ale oczy Obamy rosły z niedowierzania z sekundy na sekundę i już prawie, że zaczął się drapać nie po głowie z zadziwienia, ale z innych przyczyn w innych miejscach, by sprawdzić, czy nadal oba ma, czy tu kto z niego sobie jaja robi.

 

A z czym mieliśmy tu do czynienia? Otóż mieliśmy tu przykład kontaktu przedstawiciela kraju wyższej kultury technicznej z przedstawicielem kraju kultury zbieracko-łowieckiej. Żeby to chociaż było zbieractwo, przy którym można na owym rogu zagrać. A to rogi rogacizny domowej, która szuka smakołyków na cudzych śmietnikach. Rogacizny, która nie zna prawa własności, a co podniesie, to jej.

 

I dalej bydło rogate działa w ten deseń. Przyjeżdża do Polski para przywódców – prezydent Francji, stoi na deszczu, podczas gdy polski p. rezydent razem z kanclerz Niemiec ukrył się przed deszczem. Ale pod  czym się ukrył i po co? Otóż, my Polacy, jesteśmy narodem czerpiącym z obcych wzorów zupełnie bezmyślnie. Było dawniej słowo, wymyślone przez rodzimych purystów – słowem tym był deszczochron. Czym był deszczochron? Otóż tym, co my nazywamy dziś parasolem. A parasol, jak sama nazwa wskazuje, jest ochroną przed słońcem – czyli słońcochronem, gdyż pochodzi od francuskiego słowa parasol – para ochrona, solei słońce. W istocie stała tam para pod ochroną, bo chronił ją przed deszczem prezydencki ochroniarz – trzymając tę parę pod naszym rodzimym, siermiężnym parasolem – deszczochronem i biedniutki prezydent Francji – na deszczu i bez pary. Ale wiedząc o tej terminologii i nazewnictwie, co miał odrzec francuski prezydent, który swój język rodzimy zna dość dobrze, gdy go zapytali: „Czy chce pan parasol?”. Po kiego mu parasol, gdy deszcz pada? Odparł zatem, grzecznie, jak to Francuz: „Nie dziękuję.”. I stoi zdziwiony, deszcz mu za kołnierz leci. Rozgląda się dziwnie, miny robi. A co myślał? „Powiedziałem im, że nie chcę słońcochronu, ale deszczochron to by mogli przynieść.”. Czemu tak myśli? Bo po francusku deszczochron to paraplui. I cała tajemnica wyjaśniona.

 

Ale co było dalej na tej wizycie na szczycie. Wchodzą do pałacu i p. rezydent Polski siada jako pierwszy na krześle, jakby nie tylko nigdy nie był na żadnym polowaniu i nogi miał jak z waty, ale nie umiał dotrzymać na stojąco jakiemuś współczesnemu Wojskiemu jego rogowych melodii.

 

Ale nie potępiajmy go, bo lud takie zachowania uznaje za prawidłowe. Dla ludu to zwykła rzecz, że facet siada pierwszy, zanim kobietę posadzi... na kolanach. Bo to jedyny powód, dla którego mężczyzna może być usprawiedliwiony, że usiadł przed kobietą. Chciał ją posadzić u siebie na kolanach. Czy to szczyt służalstwa, że polski p. rezydent oczekuje tego od pani kanclerz, że ta siądzie mu na kolankach? Panu p. rezydentowi nie straszne te gabaryty tylnej części pani kanclerz, bo on doświadczony w tego rodzaju gabarytach. Umie wziąć na kolana taką wielką odpowiedzialność. Germania to dziś kraj liczący się a jej przywódca może przygnieść tym rozmiarem. Cóż, Wenus paleolityczna w pas się kłania na taką dworność. Duża, dosadna, germańska Wenus i nie mniejsza domowa, rodzima. Na dowód niechaj będą uśmiechy pani kanclerz, na widok p. prezydenta i tej jego propozycji. „Och, Bronisławie, nie przy ludziach. Siądę ci na kolankach, jak wyłączą kamerę.”.

 

A przy tym wszystkim przygrywa znany szlagier myśliwski, i to nie przez niemieckich ani polskich myśliwców śpiewany, gdy się mordowali na niebie w samolotach, ale ten z kniei:

 

Pojedziemy na łów, na łów,

Na łów na łowy...

 

Ale takie pieśni śpiewane są zawsze, gdy kobieta służy mężczyźnie w domu i poza domem do łupania orzechów – liternictwem. A głową taki użytkownik kobiety zapomniał się posługiwać do czegokolwiek innego, oprócz noszenia na niej rogów. Wszak dzikie plemiona łowieckie często wielkie ciężary noszą na tej części ciała. I taki idzie na łowy po co? Może by coś ustrzelić, a może by samemu dać się ustrzelić i potem dać się nieść przy hucznej pieśni nie na głowie, ani nawet w lektyce ale na drągu. A rogi przygrywają... chyba raczej nie do tańca.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

Do góry