Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 06. 07. 2011 r.

 

 

 

Kultura muzyczna w pałacu p. rezydenta. A cóż to za jedna? P. rezydent nie mieszka, o przepraszam, nie rezyduje w tym pałacu, zatem może nie wie, jak się wywiązać z roli gospodarza, ale popatrzmy nieco, jak to wyszło.

 

Symfonia Ignacego Jana Paderewskiego w wykonaniu... cóż nie zareklamujemy tym razem zespołu, zbyt to zalatuje pruską bytnością w Warszawie przed powstaniem Księstwa Warszawskiego. Co prawda, wtedy nie mieli chińskich krzesełek lub – co być może - quasichińskich, których tandeta biła w oczy swoją pustką. Ktoś zapewne siedział na tych rozłażących się jednorazowcach. Mam też takie szczególnie predestynowane dla wyjątkowo upierdliwych gości, którzy powinni możliwie szybko robić wypad. Siedzi się na tym jak na beczce, nogi się rozłażą a siedzisko jest tak wygodne jak grzbiet wygłodzonego osła.

 

Ale dalej o muzyce w pałacu, gdzie drugi płot – jakby było mało jednego płotu, od którego takim silnym wpływem siły perswazji odganiano niedawno innych muzykujących – gdzie ów drugi płot wytwarzał znamiona kreowania elity umysłowej w naszym kraju. Polska jednak takiej elity nie posiada. Krzesełka wystawione na dziedziniec, gdzie męczony Paderewski, chyba tylko za to, że aż dwa razy dał się wpędzić w rolę premiera, zatem utwór premiera pitolony był do upadłego. Nasi dyrygenci, którzy wszak nie po to tam poszli, by włazić bez wazeliny w liternictwo, machali i się zmachali. Utwór oklaskano, jak to zwykle bywa z pańszczyzną i wszyscy po głębszym odetchnięciu rozeszli się po swych kątach.

 

U nas jest pewien zwyczaj – na byłego posła, byłego senatora, byłego ambasadora, byłego ministra, byłego premiera i byłego prezydenta mówi się per: poseł, senator, ambasador, minister, premier i prezydent. Są tacy, którzy woleliby, by mówić: były poseł, były senator... aż do ostatniego z ostatnich. Ale proponuję inną formę. Mówmy: obecny poseł, obecny senator... a na premiera, który akurat rządzi i prezydenta, mówmy miłościwie nam panujący premier i miłościwie nam panujący prezydent. O, bardzo mi przykro i przepraszam solennie, p. rezydent. Bo czy nie rezyduje nam jaśnie oświecenie... Na obecnego posła można na przykład także powiedzieć: sejmujący poseł – bo byli posłowie nie sejmują.

 

A po co to mówię? Plebs, czy, jak kto woli, motłoch albo po prostu lud stał na Krakowskim Przedmieściu i usiłował coś usłyszeć. Muzyka nie zeszła tu na bruki, a raczej zaryczała zza płota. Tłum stał w niezbyt licznym, zatem bezpiecznym nasyceniu dla płota, krzeseł, batuty i p. rezydenta. Lud dostał swoją cząstkę ochłapu kulturalnego, przeciśniętą przez maszynkę do mięsa naszej miłościwej władzy i po tej porcji kultury płacze z zasłużonego zaszczytu nad sobą. Odtąd się poprawi, uwierzy, że p. rezydent kocha muzykę i daje dąć w rogi, by lud podnieść z upadku kulturowego. Szkoda tylko, że zapomniano o tym, że te płoty miały być zaporą przed głosem ludu, który różnej maści ludzikowie z elity nazwali zależnie od woli albo miłośnikami Chomeiniego albo Azjatami. A z czego by się tu cieszył Chomeini, że w katolickim kraju grupa skrajnych wyznawców ludowego katolicyzmu śpiewa swe pieśni? Wszak Chomeini to skrajny islamista. Rzeczywiście komuś klepki w mózgu zarosły tą Azją. I taż właśnie elita siedziała na tych azjatyckich czarnych krzesełkach, śliniąc się z zachwytu nad tą cudowną ideą. Płoty nie są widać zbyt dźwiękochłonne, skoro z obawy przed pieśnią ulicy, a Warszawa zna już dwie Warszawianki, p. rezydent – wszak znawca naszej ulicznej historii – nie wprowadził się tam jeszcze do tego zapłotka. Tu postanowiono wykorzystać atut tych płotów, by podnieść kulturę ulicy na poziom miłościwie nam panującej muzyki, która niestety wpadła tu w taki korkociąg od tego ciągu na wślizgiwanie się do salonu, że nie zdała tego egzaminu – nie porywając tłumu. Orkiestra wszak zachowała swój poziom, dokładnie na poziomie placyku, czyli na poziomie ulicy.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry