Kultura muzyczna w pałacu p. rezydenta. A cóż to
za jedna? P. rezydent nie mieszka, o przepraszam, nie
rezyduje w tym pałacu, zatem może nie wie, jak się
wywiązać z roli gospodarza, ale popatrzmy nieco, jak
to wyszło.
Symfonia Ignacego Jana Paderewskiego w wykonaniu...
cóż nie zareklamujemy tym razem zespołu, zbyt to
zalatuje pruską bytnością w Warszawie przed
powstaniem Księstwa Warszawskiego. Co prawda, wtedy
nie mieli chińskich krzesełek lub – co być może
- quasichińskich, których tandeta biła w oczy swoją
pustką. Ktoś zapewne siedział na tych rozłażących
się jednorazowcach. Mam też takie szczególnie
predestynowane dla wyjątkowo upierdliwych gości, którzy
powinni możliwie szybko robić wypad. Siedzi się na
tym jak na beczce, nogi się rozłażą a siedzisko
jest tak wygodne jak grzbiet wygłodzonego osła.
Ale dalej o muzyce w pałacu, gdzie drugi płot –
jakby było mało jednego płotu, od którego takim
silnym wpływem siły perswazji odganiano niedawno
innych muzykujących – gdzie ów drugi płot
wytwarzał znamiona kreowania elity umysłowej w
naszym kraju. Polska jednak takiej elity nie posiada.
Krzesełka wystawione na dziedziniec, gdzie męczony
Paderewski, chyba tylko za to, że aż dwa razy dał
się wpędzić w rolę premiera, zatem utwór premiera
pitolony był do upadłego. Nasi dyrygenci, którzy
wszak nie po to tam poszli, by włazić bez wazeliny w
liternictwo, machali i się zmachali. Utwór
oklaskano, jak to zwykle bywa z pańszczyzną i
wszyscy po głębszym odetchnięciu rozeszli się po
swych kątach.
U nas jest pewien zwyczaj – na byłego posła, byłego
senatora, byłego ambasadora, byłego ministra, byłego
premiera i byłego prezydenta mówi się per: poseł,
senator, ambasador, minister, premier i prezydent. Są
tacy, którzy woleliby, by mówić: były poseł, były
senator... aż do ostatniego z ostatnich. Ale proponuję
inną formę. Mówmy: obecny poseł, obecny senator...
a na premiera, który akurat rządzi i prezydenta, mówmy
miłościwie nam panujący premier i miłościwie nam
panujący prezydent. O, bardzo mi przykro i
przepraszam solennie, p. rezydent. Bo czy nie rezyduje
nam jaśnie oświecenie... Na obecnego posła można
na przykład także powiedzieć: sejmujący poseł –
bo byli posłowie nie sejmują.
A po co to mówię? Plebs, czy, jak kto woli, motłoch
albo po prostu lud stał na Krakowskim Przedmieściu i
usiłował coś usłyszeć. Muzyka nie zeszła tu na
bruki, a raczej zaryczała zza płota. Tłum stał w
niezbyt licznym, zatem bezpiecznym nasyceniu dla płota,
krzeseł, batuty i p. rezydenta. Lud dostał swoją cząstkę
ochłapu kulturalnego, przeciśniętą przez maszynkę
do mięsa naszej miłościwej władzy i po tej porcji
kultury płacze z zasłużonego zaszczytu nad sobą.
Odtąd się poprawi, uwierzy, że p. rezydent kocha
muzykę i daje dąć w rogi, by lud podnieść z
upadku kulturowego. Szkoda tylko, że zapomniano o
tym, że te płoty miały być zaporą przed głosem
ludu, który różnej maści ludzikowie z elity
nazwali zależnie od woli albo miłośnikami
Chomeiniego albo Azjatami. A z czego by się tu cieszył
Chomeini, że w katolickim kraju grupa skrajnych
wyznawców ludowego katolicyzmu śpiewa swe pieśni?
Wszak Chomeini to skrajny islamista. Rzeczywiście komuś
klepki w mózgu zarosły tą Azją. I taż właśnie elita
siedziała na tych azjatyckich czarnych krzesełkach,
śliniąc się z zachwytu nad tą cudowną ideą. Płoty
nie są widać zbyt dźwiękochłonne, skoro z obawy
przed pieśnią ulicy, a Warszawa zna już dwie
Warszawianki, p. rezydent – wszak znawca naszej
ulicznej historii – nie wprowadził się tam jeszcze
do tego zapłotka. Tu postanowiono wykorzystać atut
tych płotów, by podnieść kulturę ulicy na poziom
miłościwie nam panującej muzyki, która niestety
wpadła tu w taki korkociąg od tego ciągu na wślizgiwanie
się do salonu, że nie zdała tego egzaminu – nie
porywając tłumu. Orkiestra wszak zachowała swój
poziom, dokładnie na poziomie placyku, czyli na
poziomie ulicy.
Andrzej
Marek Hendzel
|