Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt

A+A-
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 18. 08. 2011 r.

 

 

 

Cyrk znowu się zaczyna. Otwiera swoje podwoje. Orkiestra zaczyna fanfarem odtrąbiając wejście protagonistów na scenę. Owi aktorzy, którzy mają się za pierwszoplanowe postaci, są jednak marionetkami, kukiełkami w rękach próżnego i rozkapryszonego bachora, który Świat próbuje urządzać na swoją modłę.

 

I wybory się zaczynają… Po widowni biegają sługusy z tackami cukierków i małych kiełbasek, co z dala i tak wygląda jednakowo. Kto lubi słodkie – bierze i ssie. Kto lubi pikantne i słone mięsiwo – też bierze i żuje. Ludzie w zauroczeniu oczekują jednego mądrego słowa od aktorów na arenie. Wnieśli nawet podium, które ma być surogatem sceny. I co słychać? Jakieś skrobanie, trzaski, puste dźwięki.

 

A za kulisami wre. „Co ja będę z tego miał?” - wrzeszczy jeden, który przygotowuje się do wtargnięcia na postument. Jeszcze niczego nie zrobił, jeszcze nigdy nie pomyślał o ludziach, ale już pomnik mu stawiać, już brawa mu bić. Klakierzy pośród widzów przygotowują swój spust, aby zerwać się na jego widok. „Dawajcie, co tam cisza wyborcza, byle co i byle jak nawet w lokalach wyborczych, żeby mnie wywindować!” – wrzeszczy jakaś mała paniusia o wielkich ambicyjkach. I pomagierzy stawiają auta zamknięte na cztery spusty pod punktami wyborczymi, ale z wyłożonymi plakatami, niby to od słońca, żeby tapicerka się nie nagrzewała. Najlepiej jeszcze umówiony strażnik miejski założy blokady na koła, żeby nawet służby porządkowe tego nie mogły łatwo usunąć - tylko dźwigiem. Ale jak to pokażą w telewizji, to dalej reklama i naginanie ciemnego, nieoczytanego tłumu.

 

I wpada na scenę nuworysz pchający się do władzy i macha łapkami, celulitis swoje pokazując na chudych łapeczkach, miny końskie pokazując i garb wyprężając. A jego synuś albo córunia siedzą cichutko i czekają na swoją kolej, a to prawo psując a to informację rozmywając. Za judaszowe srebrniki sprzedając kraj, naród i wszystko co święte. Ale ich mamusie i tatusiowie u koryta zadowoleni swoją różowością świni chrumchają z rozkoszy, jaką czerpią ze sprawowania, albo z myśli o sprawowaniu albo bodaj z pragnienia sprawowania.

 

A przy tym orkiestra podnosi swój piskliwy ton, wali w bęben, tremola na werblach, jakby kto głowę podnosił dla lepszego widoku, by lud nacieszyć uroczystością. Cisza zaległa na trybunach... i nagle wiwaty, oklaski, bo kres napięciu położyła klaka nareszcie wyczekawszy właściwego momentu, by się pokazać. Na równe nogi poderwani specjaliści od bicia brawa wyrwali tłum z odrętwienia i tłum nie myśli i wali, gwiżdże, wreszcie dając upust swojej muzycznej pasji. Wielkie narwane do ostateczności tutti ogarnia wszystkich. Jak to tutti. Jedynie dyrygent siedzi ze spustoszoną umysłowością i spuszczoną miną, jak błazen króla jegomości i kiwając opadłą ręką z batutą, drugą podpiera na otwartej dłoni to jestestwo, w którym lęgnie się muzyka. A muzyka w tym spektaklu to najohydniejsza szmira zaryczana na wejście stada oszustów, którzy tylko po to żyją, by ogłupiać maluczkich, małością siebie samych.

 

A król jegomość słucha w saloniku delikatnego trylu na pianinie. Cichutkie odgłosy prześlicznych tancerek, które dla zabawy monarchy umieją ukryć nawet zapach swojego potu i łona, dając pole swej estetycznej manii. Kląskanie klawiszy, ukłony dworek, pochyłości fagasów i złocony szamerunek na generalskich spodniach... wszystko to tworzy oprawę gnijącego podłoża. Cóż za muzyczny wieczorek, a może podwieczorek i to ze śniadaniem. A kraj odpływa w dal, jak echo po lesie i po górach niesione wielką mocą muzycznych upodobań.

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry