Wczoraj
byłem zanieść dwóm małym dziewczynkom jedną książkę.
Bronisławy Ostrowskiej wreszcie wznowioną w
pierwszym obiegu historię wojenną „Bohaterski Miś”.
Ten dobry wojak Szwejk dla dzieci, który w istocie mógłby
być protoplastą sławnej postaci Jaroslava Haška,
bo powstał ciut jakby w mowie dziecięcej i o dwa
lata przed powieścią owego Czecha, jest symbolem siły,
jaką daje umiłowanie pokoju, wolności i ojczyzny.
Nie ma w nim żadnego ciasnego nacjonalizmu a powłóczysta
staropolską szatą opowieść o przygodach zwykłego,
a w istocie niezwykłego, pluszowego niedźwiadka. Tę
książkę powinno każde dziecko na Świecie znać
fragmentami na pamięć. Nie ma w niej szowinizmu,
nienawiści i strachu, paraliżującego każdego, kto
widział wojnę, albo przynajmniej wie o niej z
opowiadań. Miś bohater idzie do ręki każdego i każdemu,
kto nawet jest ewidentnym wrogiem kraju z którego
pochodzi – czyli Polski – przynosi odrobinę
dobra, resztki szczęścia, jakie człowiek uwikłany
w wojnę może unieść nad tym pogorzeliskiem.
Dzieci
spytane, co jutro jest, krzyczały: „Jutro idziemy
do szkoły!”. Z radością, śmiechem i bez
jakichkolwiek kompleksów, jak to dzieci tylko umieją.
Nie z lękiem pod powieką, która kojarzy się ze
straszliwym dniem, w którym na Polskę zaczęły
lecieć z nieba bomby i pociski ciemnego agresora, dla
którego żaden wzgląd na cokolwiek nie był
wystarczający, by powstrzymać swoje barbarzyństwo.
Od dzikiej bestii, która chciała dzieciom sąsiada
udzielić surowej lekcji. Dzieciom, kobietom, starcom
i wszystkim pozostałym. Dla tych dzieci to pierwszy
dzień szkoły. Szkoły, która wnosi je w nowe życie,
uczy i wychowuje, która daje im nadzieję lepszego
jutra tu w kraju rodzinnym i gdziekolwiek się znajdą,
jeśli tak Bóg zdecyduje.
I mówi
to wróg szkoły, szkolnego rygoru, szkolnej
schematycznej myśli i szkolnego mundurka. W moich
ustach, być może, te słowa nie zabrzmią fałszywie,
jak muzyka z megafonów lejąca się na chwałę nadętych
prostaków, którzy rabunek, gwałt i mord wzięli
sobie na sztandary swej dzikiej tyranii. Moje słowa
mogą zabrzmieć dla wielu wychowanych w sloganach
partyjnych, w żargonie nowomowy i plwocinie
propagandy jak dziwna muzyka, jakieś śpiewy szaleńców
za kratami, jakieś dziwaczne chorały z celi zakonnej
albo pieśń zamkniętego więźnia, który wyśpiewuje
swoje grafomańskie teksty do jakiegoś połamanego
rytmu. Ale moje słowa nie są pustymi dźwiękami.
Nie są dźwiękami pustej gadaniny nadętych profesorów,
którzy z potrzeby prestiżu sprzedają własny kraj,
wszystko co święte i własną godność – za michę
soczewicy, ale plotą o zasadach, o swoim
kosmopolityzmie i swoich osiągnięciach w sztuce
sprzedawczyków. Kraj, który ma dzieci kochające się
uczyć, nie umrze łatwą śmiercią, bo takiego kraju
pokonać się nie da. Nawet jeśli teraz w Polsce jest
kiepsko, nędza i głupota króluje, to nadejdą takie
czasy, że wreszcie człowiek nie będzie musiał się
wstydzić za Rodaków. Czasy, gdy muzyka nie będzie
zapchajdziurą dla durnych politykierów, którzy swą
sprzedajną naturą kupczą własnym Narodem.
Andrzej Marek Hendzel
|