Grubiańskie myślenie ludu, o
ile w ogóle to można nazwać myśleniem, ten myślowy
przysiółek, ma jednak w sobie jakąś grubo ciosaną
delikatność. Gorzej jest wśród czynnika urzędniczego,
tego topornego pseudointeligenta, który swoją pustą
postawą duchową wdziera się z pretensją w życie
społeczne. Zamiast muzyki uzyskuje się przez to naśladownictwo
tępe, okrutne i beznamiętne. Nieokrzesany ludyczny
zaśpiew wydaje się przy tym pełen wigoru, fantazji
i wyobraźni.
Ta dzika pretensja
administracyjnego parobka, który karierę swego życia
przemienia w pustkę i zarobaczywienie wszelkich działań,
w istocie zabija muzykę i niweczy cały twórczy wysiłek
ludzki. Jeśli muzyka ma cierpieć na stosie, to
zawsze jest to stos urzędniczy, jakiegoś barbarzyńcy
i prostaka odzianego w togę swoich ciasnych schematów
i nawyków. Podczas gdy z toporności ludycznej można
wyrwać cokolwiek, co zasili muzykę w jej dowolnych
przejawach wyższych, to popróbuj – delikatne
podniebionko – wyrwać cokolwiek z urzędniczego kiśnięcia.
Droga mięciutka dupciu, nic
ci nie da pisanie do ludzi, którzy przerastają
przeciętność. Twoja przeciętność jest w twojej
szyneczce duchowej. Twój umysł jest jak duszek unoszący
się nad filiżanką kawy czy herbaty. Może podnieci
myśl ludzką, może zaszczyci kogoś swoją obecnością
i pociągnie do walki, ale w muzyce znaczenie urzędniczego
sadła jest żadne. Nijakość, klikowość, tępota
to wyróżnienie, które powoduje, że stowarzyszenie
albo nawet pełne niezrzeszenie publiczne piekarzy czy
szewców ma w sobie więcej porywającej frazy niż cały
konglomerat urzędniczej bredni. Urzędnik to muzyczny
szkodnik, pasożyt sztuki i puste dźwięki, z których
nikt nie zdoła ukleić najmniejszego nawet kawałka.
Franz Kafka i James Joyce to
przykłady ludzi zniweczonych urzędniczeniem. Ich
muzyczność powoli, degenerując się, spadła do
postaci nachylonego nad postawą człowieka bredzenia.
Kondycjo ludzka, gdzieżeś? Ale muzyka w tym
wszystkim zdechła, zadeptana jak pąk, jak zalążek
- jak drobniutkie nasionko, które ledwo wzeszło a już
jakiś gbur, prostak w mundurze biura i kapownika
zadziobał ją swoją nikczemnością i nijakością.
Dlatego nad ludem zawsze trzeba się nakłonić. Posłuchać
go jak bąka w trawie. Jak pracowitej pszczoły między
gałęziami ukwieconymi wiosną. Nie zawsze to coś
przyniesie oprócz rany po żądle i opuchlizny, ale
bywa, że działa jak ożywczy podmuch wiatru. Może
ten zaduch urzędniczy, tę biurokrację sumienia uda
się wyczyścić tym, co uchodzi tu za synonim
ciemnoty, zaścianka i prowincji. Bo jeśli tuman
egzystuje w ciasnocie umysłowej biura, to skądś
trzeba mieć bodaj brzozową miotłę, by wymieść te
brudy umysłowe. Skądś trzeba mieć bodaj trzcinowy
stroik, by wrócić rangę muzyki. Skądś trzeba mieć
tę siłę do tworzenia muzyki.
Andrzej Marek Hendzel
|