Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt

A+A-
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 12. 07. 2013 r.

 

 

 

Chciałem zatytułować ten tekst „Spacer po mieście”, ale nie zrobię sobie tej krzywdy. A już tym bardziej czytającemu go. Szczególnie, że zaczynam coraz mniej wierzyć w to, że to coś, gdzie mieszkam, to miasto. Ostatnio poobrażali się na mnie różni ludzie w małych społecznościach, gdyż formę „na Gąskach” czy tym bardziej „na Wiciu” uważam za błędną… Owszem, można to naginać w rodzaju „na Rokosowie” czy „na Żoliborzu”, ale dopóki zarówno małe Gąski jak i jeszcze mniejsze Wicie są niezależnymi miejscowościami, zasady pisowni polskiej w odniesieniu do dzielnic miast nie odnoszą się do nich. A co by miało znaczyć wyjść „na Koszalin”? Zatem chodzenie „po mieście” wydaje mi się równie nieprzemyślane jak wychodzenie „na miasto”. Ale jak, aby było dobrze, powiedzieć po polsku, że się wyszło do miasta? Czy ktoś mnie tu pyta o to, jak chodzić w mieście?

 

Niestety logika, zdrowy rozum i zasady pisowni niejednokrotnie prowadzą nas do jedynego wniosku, jaki się nasuwa... lepiej idźmy coś przeczytać. I wchodzimy do księgarni.

- O, nowa obsługa. – Mówimy.

- Nie koniecznie nowa. – Odpowiadają trzy panie.

Pewnie dawno tu nie byłem... Pewnie dawno. Zwykle po lewej na wprost leżało nieco filozofii. Patrzę, nie ma. Może mnie oczy mylą, może to inna księgarnia w jakimś innym mieście. Siadam zawiedziony nad koszem książek z przeceny. O, o orle białym. Zatem od tego „O” – ornitologia. Ale jednak ponownie, oczywiście spodziewając się riposty w stylu przywitania, pytam:

- A gdzie się podziała filozofia?

- Jest tam na górnej półce nad regałem. – Odpowiada jedna z trzech księgarnianych Gracji.

- A czemuż to? – Dopytuję do sedna.

- Mamy podręczniki. To nie było tego gdzie położyć. – Odpowiada odpytywana.

- Nie schodziła?

- Nie. – Odparła sprzedawczyni z miną lekko zawstydzonej panienki... jak to z miną zawstydzonej panienki... nigdy nie wiadomo, co począć.

- Miłość mądrości... Tak, rozumiem, w naszym kraju nikomu nie potrzebna jest mądrość. Oto Polska. – I wchodzę po małej drewnianej drabince, by przejrzeć tę górną półkę.

Oczywiście zapytałem, by nie było jak w sklepie z gwoździami, gdzie sprzedawca mnie zrugał, że łażę sam po drabinie: „Od tego jest obsługa.” – dodał. Jako stary bywalec drabiny, przeglądam spokojnie ową porcję filozofii. I czego się tu ciskam i czepiam? Wszak dzięki temu przyszła do mnie taka oto refleksja.

 

Nigdy nie rozumiałem powiedzenia „z najwyższej półki” w odniesieniu do towaru bardzo drogiego. Najbardziej chodliwy towar leży zawsze na wprost oczu i na wyciągniecie ręki, by każdy go łatwo dorwał. Chodliwy – to drogi. A teraz widzę, że towar z najwyższej półki to niechodliwa mądrość. A przynajmniej miłość do niej. Tak droga, że nikt jej nie chce kupić. W takim stanie rzeczy, w wypowiedzi właściciela warsztatu samochodowego, który kroi z ciebie jak za zboże, tli się iskierka nadziei: Oho, może zacznie myśleć. I co wtedy? Może jakiś taki przyszły – tu nie wymienię nazwiska, by nie robić kryptoreklamy – wyprodukuje wreszcie polską furę i podbije nią Świat. Marzenia... Dawny herb Koszalina to ścięta głowa Jana Chrzciciela na paterze, zatem czemu mam nie marzyć.

 

Poszedłem dalej. Po takich refleksjach dobrze jest się przejść. Chwycić klimat miasta nie koniecznie w płuca. Wcześniej wszedłem do innej coś jakby księgarni. Ale tam mieli prasę. Zatem w siatce było coś do czytania. Przy regale spojrzałem wtedy i mówię w myślach, by nie ranić ludzi, że mówię a tym bardziej myślę: „Wiadomości Literackie”.

- O, tego nie znam. – Pomyślałem... chyba. – To dochodzi do Koszalina, to może nie koniecznie będę musiał chodzić po tym mieście jak po wsi.

A jeśli to palnąłem na głos, to co? Zatem było coś do czytania. I wróciłem do siebie.

 

I tak stałem się dumnym – albo w istocie dlaczego dumnym – posiadaczem „Wiadomości Literackich”.

 

Czytelnik zmęczony tym spacerem, nie koniecznie długim, bo wrzuciłem tylko dwa złote do zastępującego ludzi w żółtych kamizelkach parkomatu, pomyśli zapewne: A co to ma wspólnego z muzyką? To pytanie stałe w wypadku tego Dziennik Muzycznego. Stałe jak ekliptyka naszego układu gwiezdnego. I tu chciałbym poprosić o tego, który zechce mi wyjaśnić tę stałość.

 

A we „Wiadomościach Literackich” jest tekst o pianistach szkoły rosyjskiej, a w istocie o Światosławie Richterze. Tekst przyjemny, wciąga jak rzeka bez wirów i w sumie dość krynicznym nurcie czyli bez sowietyzmów. Jest nawet jedno zdanie godne zacytowanie: „Jeżeli w każdym artyście jest coś z żądnego poklasku aktora, to w Richterze było tego wyjątkowo mało.”. Cóż za miły obrazek pod rozcapierzonymi paluchami pianisty. Ciekawe co powiedziałby na to sowieckie damulki z tamtych czasów, gdy widziały owego zupełnie nie pazernego na poklask wirtuoza. Słyszycie tę muzykę? Jak wali się po salach, gdzie przedtem robiono chlew rewolucji? Oby to była rewolucja muzyczna. Świetna szkoła rosyjska, namiętna jak wielki nagrzany słońcem arbuz. Pakuje człowiek w nią paszczękę, a tu nagle cały zalewa się czerwoną posoką. I wtedy dopiero wie, czym jest „dać komuś harbuza”. Ale czy myślicie, że pannice piszczały na koncertach tylko w XX wieku na Zachodzie? A wygrał taki wirtuoz jakiś pasażyk – jak twierdzi dajmy na to Platon – czyli w starożytnym amfiteatrze i już było wilgotno w całej okolicy. Winogrona rosły jak na drożdżach – wszak drożdże są integralną częścią latorośli. A pitolicie mi tu, że muzyka nie podnosi morale, nie koniecznie wojska.

 

Cóż, ale tekst zgrabny i jakie przypisy. Imponujące. Jednakże, jeśli wolno wtrącić swoje jednakże. Co to na końcu jest za tekst? Przypomnę niektórym, jeśli jeszcze nie wiedzą, że zapis nutowy to tekst muzyczny. Co to zatem jest tam na dole na zapchajdziurę tego artykułu? Jakiś bazgroł zrobiony w programie do edycji krzywych, przypominający zakrętasy drogi pijanych planet. Wszystko przypomina nieco pięciolinię: jest klucz wiolinowy i to prawidłowo na „g”, ale reszta, czyli nuty, jakby rozlatywała się po kątach, nie wiedząc, na jaką wysokość dźwięku się zdecydować, a na koniec rozłażąc się wraz z tą pięciolinią, jakby wylatywały z rozerwanego granatem dźwięcznika trąbki. Czy to jakaś kontynuacja rewolucji dźwiękowych, czy może tylko nowe oblicze grafomaństwa... muzycznego. I na koniec zostaje tylko jedno i to wcale nie wielkie „g”.

 

A wystarczyło dać jakieś zdjęcie albo zwiększyć czcionkę. Czy może ktoś musiał za to coś zarobić. No, to teraz zarobił.

 

Acz całe „Wiadomości Literackie” poza małym zgrzytem, gdzie autorzy wypisują słowo „Naród” z małej litery, nie drażniły mnie jak powód do tego spaceru w miasto. Nasza marna Konstytucja, ten obraz oportunizmu, kunktatorstwa i zgniłego kompromisu zwanego nieopacznie konsensusem wynikłym z pluralizmu – zobaczcie ile bełkotliwych farmazoństw słownych – podaje słowo „Naród” z dużej litery. Może byśmy chociaż w tym się jej trzymali.

 

Zostawmy tych protagonistów samym sobie i publiczności. Ktoś wrzeszczy, psy szczekają, ale karawany żadnej nie widać. Dobrze, że docierają tu jeszcze „Wiadomości Literackie” – prawie jakby ze stulecia pary i żelaza.

 

Jednakże co mnie z domu wygoniło? O tym opowiem kiedy indziej w innym manuskrypcie, być może, muzycznym.

 

 

Andrzej Marek Hendzel  

Do góry