Chciałem zatytułować ten
tekst „Spacer po mieście”, ale nie zrobię sobie
tej krzywdy. A już tym bardziej czytającemu go.
Szczególnie, że zaczynam coraz mniej wierzyć w to,
że to coś, gdzie mieszkam, to miasto. Ostatnio
poobrażali się na mnie różni ludzie w małych społecznościach,
gdyż formę „na Gąskach” czy tym bardziej „na
Wiciu” uważam za błędną… Owszem, można to
naginać w rodzaju „na Rokosowie” czy „na Żoliborzu”,
ale dopóki zarówno małe Gąski jak i jeszcze
mniejsze Wicie są niezależnymi miejscowościami,
zasady pisowni polskiej w odniesieniu do dzielnic
miast nie odnoszą się do nich. A co by miało znaczyć
wyjść „na Koszalin”? Zatem chodzenie „po mieście”
wydaje mi się równie nieprzemyślane jak wychodzenie
„na miasto”. Ale jak, aby było dobrze, powiedzieć
po polsku, że się wyszło do miasta? Czy ktoś mnie
tu pyta o to, jak chodzić w mieście?
Niestety logika, zdrowy rozum
i zasady pisowni niejednokrotnie prowadzą nas do
jedynego wniosku, jaki się nasuwa... lepiej idźmy coś
przeczytać. I wchodzimy do księgarni.
- O, nowa obsługa. – Mówimy.
- Nie koniecznie nowa. – Odpowiadają trzy panie.
Pewnie dawno tu nie byłem...
Pewnie dawno. Zwykle po lewej na wprost leżało nieco
filozofii. Patrzę, nie ma. Może mnie oczy mylą, może
to inna księgarnia w jakimś innym mieście. Siadam
zawiedziony nad koszem książek z przeceny. O, o orle
białym. Zatem od tego „O” – ornitologia. Ale
jednak ponownie, oczywiście spodziewając się
riposty w stylu przywitania, pytam:
- A gdzie się podziała filozofia?
- Jest tam na górnej półce nad regałem. –
Odpowiada jedna z trzech księgarnianych Gracji.
- A czemuż to? – Dopytuję do sedna.
- Mamy podręczniki. To nie było tego gdzie położyć.
– Odpowiada odpytywana.
- Nie schodziła?
- Nie. – Odparła sprzedawczyni z miną lekko
zawstydzonej panienki... jak to z miną zawstydzonej
panienki... nigdy nie wiadomo, co począć.
- Miłość mądrości... Tak, rozumiem, w naszym
kraju nikomu nie potrzebna jest mądrość. Oto
Polska. – I wchodzę po małej drewnianej drabince,
by przejrzeć tę górną półkę.
Oczywiście zapytałem, by nie
było jak w sklepie z gwoździami, gdzie sprzedawca
mnie zrugał, że łażę sam po drabinie: „Od tego
jest obsługa.” – dodał. Jako stary bywalec
drabiny, przeglądam spokojnie ową porcję filozofii.
I czego się tu ciskam i czepiam? Wszak dzięki temu
przyszła do mnie taka oto refleksja.
Nigdy nie rozumiałem
powiedzenia „z najwyższej półki” w odniesieniu
do towaru bardzo drogiego. Najbardziej chodliwy towar
leży zawsze na wprost oczu i na wyciągniecie ręki,
by każdy go łatwo dorwał. Chodliwy – to drogi. A
teraz widzę, że towar z najwyższej półki to
niechodliwa mądrość. A przynajmniej miłość do
niej. Tak droga, że nikt jej nie chce kupić. W takim
stanie rzeczy, w wypowiedzi właściciela warsztatu
samochodowego, który kroi z ciebie jak za zboże, tli
się iskierka nadziei: Oho, może zacznie myśleć. I
co wtedy? Może jakiś taki przyszły – tu nie
wymienię nazwiska, by nie robić kryptoreklamy – wyprodukuje wreszcie polską furę i podbije nią Świat.
Marzenia... Dawny herb Koszalina to ścięta głowa
Jana Chrzciciela na paterze, zatem czemu mam nie marzyć.
Poszedłem dalej. Po takich
refleksjach dobrze jest się przejść. Chwycić
klimat miasta nie koniecznie w płuca. Wcześniej
wszedłem do innej coś jakby księgarni. Ale tam
mieli prasę. Zatem w siatce było coś do czytania.
Przy regale spojrzałem wtedy i mówię w myślach, by
nie ranić ludzi, że mówię a tym bardziej myślę:
„Wiadomości Literackie”.
- O, tego nie znam. – Pomyślałem...
chyba. – To dochodzi do Koszalina, to może nie
koniecznie będę musiał chodzić po tym mieście jak
po wsi.
A jeśli to palnąłem na głos,
to co? Zatem było coś do czytania. I wróciłem do
siebie.
I tak stałem się dumnym –
albo w istocie dlaczego dumnym – posiadaczem
„Wiadomości Literackich”.
Czytelnik zmęczony tym
spacerem, nie koniecznie długim, bo wrzuciłem tylko
dwa złote do zastępującego ludzi w żółtych
kamizelkach parkomatu, pomyśli zapewne: A co to ma
wspólnego z muzyką? To pytanie stałe w wypadku tego
Dziennik Muzycznego. Stałe jak ekliptyka naszego układu
gwiezdnego. I tu chciałbym poprosić o tego, który
zechce mi wyjaśnić tę stałość.
A we „Wiadomościach
Literackich” jest tekst o pianistach szkoły
rosyjskiej, a w istocie o Światosławie Richterze.
Tekst przyjemny, wciąga jak rzeka bez wirów i w
sumie dość krynicznym nurcie czyli bez sowietyzmów.
Jest nawet jedno zdanie godne zacytowanie: „Jeżeli
w każdym artyście jest coś z żądnego poklasku
aktora, to w Richterze było tego wyjątkowo mało.”.
Cóż za miły obrazek pod rozcapierzonymi paluchami
pianisty. Ciekawe co powiedziałby na to sowieckie
damulki z tamtych czasów, gdy widziały owego zupełnie
nie pazernego na poklask wirtuoza. Słyszycie tę
muzykę? Jak wali się po salach, gdzie przedtem
robiono chlew rewolucji? Oby to była rewolucja
muzyczna. Świetna szkoła rosyjska, namiętna jak
wielki nagrzany słońcem arbuz. Pakuje człowiek w nią
paszczękę, a tu nagle cały zalewa się czerwoną
posoką. I wtedy dopiero wie, czym jest „dać komuś
harbuza”. Ale czy myślicie, że pannice piszczały
na koncertach tylko w XX wieku na Zachodzie? A wygrał
taki wirtuoz jakiś pasażyk – jak twierdzi dajmy na
to Platon – czyli w starożytnym amfiteatrze i już
było wilgotno w całej okolicy. Winogrona rosły jak
na drożdżach – wszak drożdże są integralną częścią
latorośli. A pitolicie mi tu, że muzyka nie podnosi
morale, nie koniecznie wojska.
Cóż, ale tekst zgrabny i
jakie przypisy. Imponujące. Jednakże, jeśli wolno
wtrącić swoje jednakże. Co to na końcu jest za
tekst? Przypomnę niektórym, jeśli jeszcze nie wiedzą,
że zapis nutowy to tekst muzyczny. Co to zatem jest
tam na dole na zapchajdziurę tego artykułu? Jakiś
bazgroł zrobiony w programie do edycji krzywych,
przypominający zakrętasy drogi pijanych planet.
Wszystko przypomina nieco pięciolinię: jest klucz
wiolinowy i to prawidłowo na „g”, ale reszta,
czyli nuty, jakby rozlatywała się po kątach, nie
wiedząc, na jaką wysokość dźwięku się zdecydować,
a na koniec rozłażąc się wraz z tą pięciolinią,
jakby wylatywały z rozerwanego granatem dźwięcznika
trąbki. Czy to jakaś kontynuacja rewolucji dźwiękowych,
czy może tylko nowe oblicze grafomaństwa...
muzycznego. I na koniec zostaje tylko jedno i to wcale
nie wielkie „g”.
A wystarczyło dać jakieś
zdjęcie albo zwiększyć czcionkę. Czy może ktoś
musiał za to coś zarobić. No, to teraz zarobił.
Acz całe „Wiadomości
Literackie” poza małym zgrzytem, gdzie autorzy
wypisują słowo „Naród” z małej litery, nie drażniły
mnie jak powód do tego spaceru w miasto. Nasza marna
Konstytucja, ten obraz oportunizmu, kunktatorstwa i
zgniłego kompromisu zwanego nieopacznie konsensusem
wynikłym z pluralizmu – zobaczcie ile bełkotliwych
farmazoństw słownych – podaje słowo „Naród”
z dużej litery. Może byśmy chociaż w tym się jej
trzymali.
Zostawmy tych protagonistów
samym sobie i publiczności. Ktoś wrzeszczy, psy
szczekają, ale karawany żadnej nie widać. Dobrze, że
docierają tu jeszcze „Wiadomości Literackie” –
prawie jakby ze stulecia pary i żelaza.
Jednakże co mnie z domu wygoniło? O tym opowiem
kiedy indziej w innym manuskrypcie, być może,
muzycznym.
Andrzej Marek Hendzel
|