Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 04. 04. 2009 r.

 

 

 

I wylądowaliśmy na końcu stulecia i to obecnego. Tu powinien być jakiś przypis, ale autor sam się przyzna do grzechu, napisał 2099 zamiast 2009, ale się poprawił. Co zrobić może niewinna literówka. Cóż za zamieszanie uczynić. I bardzo dobrze, bo od rana autor nie wiedział, jak zacząć ten dzień. A może tak: „W ogóle nie czytam gazet.”. Coś w tym jest, szczególnie codziennych nie czyta. Po co mu kolejna góra makulatury? Albo może: „Dlaczego gazeta zawsze jest wczorajsza?”.

 

Wyjaśnijmy to rozpoczęcie. Gazeta wychodzi najczęściej przed północą poprzedniego dnia, więc jaka ma być. A oczekiwałby człowiek, że mu zagrają muzykę z lekkim wyprzedzeniem. Że nieco to granie czas wyprzedzi. I będzie gazeta, która powie, co dziś będzie. Jakiej będziemy słuchali muzyki z przeróżnych źródeł muzycznych. Jakim nas zaduszą tubieniem z tub propagandowych. Może jakąś aktualniejszą gazecinę można znaleźć w Internecie, która bodaj poinformuje, co się stało przed chwilą tego samego dnia. Ale człowiek musi mieć odrobinę dystansu do tego. Po co komu taka gazeta. Czy nie wystarczą tuby i nagłośnienia? I tak ryczą po całych dniach jak dominujące zwierzęta w dżungli.

 

Dlatego ten dziennik, wychodzi zawsze z wczorajszą datą. „Nie chwalcie dnia przed zachodem słońca”. Ale po zachodzie, doba trwa nadal i datownik się nie chce zmienić. Dlatego powinno być raczej: Nie chwalcie doby przed północą. Co i my zamierzamy tu wspólnie uczynić: Ty czytelniku i ja autor.

 

I zamknijmy już kwestię literówek, bo od tego są nasi darmowi korektorzy, którzy czyhają, aż palniemy błąd w swoim nazwisku. Siedzą gdzieś i oblizują się. Owi miłośnicy darmochy. I tu znajdą coś dla siebie wreszcie, bo ten dziennik jest darmowy. I nie ma formy papierowej, nie można zatem sobie podetrzeć nim liternictwa. Odpadki z himlisbachowego kamieniarstwa posłużą raczej za kamień owym redaktorkom, którzy poczuli się obrażeni i to na śmierć. Niech rzucają, niech stoją pod murem i wrzeszczą.

 

Świat rozłożony jest na łopatki na dwie strony. Po jednej jest akcja, po drugiej reakcja a w środku jest redakcja. Niestety heglizm przyjmuje tu nowomodną formę muzyczną. Piszczy taki świat, że mu źle tak leżeć na wznak, że mu już tyle wieków narosło na karku i siwizna zaczyna mżyć pomiędzy błociskiem. A w istocie jest tak. Autor pisze coś, załóżmy zasługującego na wysilenie słuchu. Publiczność reaguje na to, załóżmy: tupiąc, gwiżdżąc albo, o zgrozo, klaszcząc. A na koniec gazeciny wysmażą z tego niezjadliwy kotlet i mamy naszą filozofię.

 

„Nie widzę w tym muzyki!” – zawoła zniecierpliwiony czytelnik. A kto powiedział, że muzykę można zobaczyć? Co napisać, aby było muzycznie? Obrobić dajmy na to liternictwo jakiemuś martwemu od wieków autorowi? Wleźć z buciorami w życie któremuś z kompozytorów? Opisać jego sceny miłosne jakby się było siennikiem lub materacem? A czy nie mamy nic innego do roboty?

 

Od tego są redaktorki przeróżnej maści. Ci autorzy przedziwnych paszkwili o muzykach. Krzyczy taki nieuk: „Ja tego pana nie znam!” – i podaje setki niedorzecznych uzasadnień, bo go zabolało, że mu powiedzieli, że nie o muzykę się troszczy tylko o swoje kramiki. A na koniec tenże sam jegomość zacznie reklamować jedyną autentyczną, pełną prawdziwych przekłamań, doskonale skleconą nijakość, będącą najbardziej prawdopodobną biografią autora. Czysta niedorzeczność, ale jaka oprawa, jaka reklama i jakie pustosłowie.

 

I kto zamordował muzykę? Albo lepiej: Kto zamordował muzykę polską? Takie wszawe myślenie redaktorzyny, które niszczy nie tylko samą tkankę muzyczną, ale wypala także chęć do muzykowania. Oblizujący się typol, który liczy na kolejne profity z naiwnego muzyka i taksuje, ile można wziąć za tę skórę. Oczywiście, to przecież postać przyzwoita, grzeczna i miła, bo kilku swoim pupilkom daje w łapę. Ale nawet tego nie robi, bo to muzyk ma zapłacić redaktorowi.

 

Są gazety szacowne, które mają światową markę, szczególnie w nauce. Nie zamieści się tam tekstu z ulicy. Nie dość, że jest tam sito recenzentów i znawców, to jeszcze, gdy dopuszczą tekst, za publikację trzeba zapłacić. I to niemało. Ale płacą za to głównie instytucje naukowe, matki owych autorów, którzy tam idą. I takie pisma zupełnie wyzbyte są komercjalizmu. Nie zajeżdża tam targowiskiem. Są to pisma w służbie nauki.

 

I takie pismo marzy się piszącemu te słowa. Co zrobić, będzie czytane pewnie tylko przez specjalistów, albo w ogóle, bo muzyk raczej nie czyta, a jeśli już to tylko nuty. Czyli złapaliśmy się za własny ogon i co widzimy? Jedyna sensowna forma muzyczna pisma muzycznego to magazyn binarny. Dziennik muzyczny, a nawet jeśli nocnik, bo pisany do północy, to stojący na zaszczytnej półce z gablocie, bo ludność obeznana w Polsce ze spłuczką.

 

A redaktorski niech wciskają swoje popłuczyny bezmyślne, komu chcą. Oby tylko nie lakierowali zbytnio kartek, bo użytku wtórnego nie da się wtedy tak łatwo uskutecznić, jeśli idzie o liternictwo. Niech organizują konkursy muzyczne, w których sami będą wygrywać, choć z muzyką nie mają nic wspólnego. Nepotyzm przybiera w ich oczkach szczególnego blasku. Leci po ósemkach i szesnastkach, ale wyartykułować nie potrafi żadnego czystego dźwięku.

 

I na tym poprzestaniemy obrabianie liternictwa i literówek, aby nam czytelnik nie zmarł z nudów. A żeby wrócić do muzyki, powiemy, że dzień się nam zaczął muzycznie. Z głośnika leci muzyka autora, auta po ulicy dokładają swojego konkretu. Czysty salon muzyczny. Nie ma żadnej szkodliwej reakcji publiki, która spowodowałaby akcję i reakcję redakcji. Autor obecnie pozbawia publiczności swojej muzyki, ale niech, kto chce, to przyjdzie. Razem posłuchamy. O właśnie, płyta się skończyła... Nikt nie przyszedł... To wypada skończyć ten wpis w dzienniku.

 

 

Andrzej Marek Hendzel