I
wylądowaliśmy na końcu stulecia i to obecnego. Tu
powinien być jakiś przypis, ale autor sam się
przyzna do grzechu, napisał 2099 zamiast 2009, ale
się poprawił. Co zrobić może niewinna literówka.
Cóż za zamieszanie uczynić. I bardzo dobrze, bo
od rana autor nie wiedział, jak zacząć ten dzień.
A może tak: „W ogóle nie czytam
gazet.”. Coś w tym jest, szczególnie
codziennych nie czyta. Po co mu kolejna góra
makulatury? Albo może: „Dlaczego gazeta
zawsze jest wczorajsza?”.
Wyjaśnijmy
to rozpoczęcie. Gazeta wychodzi najczęściej przed
północą poprzedniego dnia, więc jaka ma być. A
oczekiwałby człowiek, że mu zagrają muzykę z
lekkim wyprzedzeniem. Że nieco to granie czas
wyprzedzi. I będzie gazeta, która powie, co dziś
będzie. Jakiej będziemy słuchali muzyki z przeróżnych
źródeł muzycznych. Jakim nas zaduszą tubieniem z
tub propagandowych. Może jakąś aktualniejszą
gazecinę można znaleźć w Internecie, która
bodaj poinformuje, co się stało przed chwilą tego
samego dnia. Ale człowiek musi mieć odrobinę
dystansu do tego. Po co komu taka gazeta. Czy nie
wystarczą tuby i nagłośnienia? I tak ryczą po całych
dniach jak dominujące zwierzęta w dżungli.
Dlatego
ten dziennik, wychodzi zawsze z wczorajszą datą.
„Nie chwalcie dnia przed zachodem słońca”.
Ale po zachodzie, doba trwa nadal i datownik się
nie chce zmienić. Dlatego powinno być raczej: Nie
chwalcie doby przed północą. Co i my zamierzamy
tu wspólnie uczynić: Ty czytelniku i ja autor.
I
zamknijmy już kwestię literówek, bo od tego są
nasi darmowi korektorzy, którzy czyhają, aż
palniemy błąd w swoim nazwisku. Siedzą gdzieś i
oblizują się. Owi miłośnicy darmochy. I tu znajdą
coś dla siebie wreszcie, bo ten dziennik jest
darmowy. I nie ma formy papierowej, nie można zatem
sobie podetrzeć nim liternictwa. Odpadki z
himlisbachowego kamieniarstwa posłużą raczej za
kamień owym redaktorkom, którzy poczuli się obrażeni
i to na śmierć. Niech rzucają, niech stoją pod
murem i wrzeszczą.
Świat
rozłożony jest na łopatki na dwie strony. Po
jednej jest akcja, po drugiej reakcja a w środku
jest redakcja. Niestety heglizm przyjmuje tu
nowomodną formę muzyczną. Piszczy taki świat, że
mu źle tak leżeć na wznak, że mu już tyle wieków
narosło na karku i siwizna zaczyna mżyć pomiędzy
błociskiem. A w istocie jest tak. Autor pisze coś,
załóżmy zasługującego na wysilenie słuchu.
Publiczność reaguje na to, załóżmy: tupiąc,
gwiżdżąc albo, o zgrozo, klaszcząc. A na koniec
gazeciny wysmażą z tego niezjadliwy kotlet i mamy
naszą filozofię.
„Nie
widzę w tym muzyki!” – zawoła
zniecierpliwiony czytelnik. A kto powiedział, że
muzykę można zobaczyć? Co napisać, aby było
muzycznie? Obrobić dajmy na to liternictwo jakiemuś
martwemu od wieków autorowi? Wleźć z buciorami w
życie któremuś z kompozytorów? Opisać jego
sceny miłosne jakby się było siennikiem lub
materacem? A czy nie mamy nic innego do roboty?
Od
tego są redaktorki przeróżnej maści. Ci autorzy
przedziwnych paszkwili o muzykach. Krzyczy taki
nieuk: „Ja tego pana nie znam!” –
i podaje setki niedorzecznych uzasadnień, bo go
zabolało, że mu powiedzieli, że nie o muzykę się
troszczy tylko o swoje kramiki. A na koniec tenże
sam jegomość zacznie reklamować jedyną
autentyczną, pełną prawdziwych przekłamań,
doskonale skleconą nijakość, będącą
najbardziej prawdopodobną biografią autora. Czysta
niedorzeczność, ale jaka oprawa, jaka reklama i
jakie pustosłowie.
I
kto zamordował muzykę? Albo lepiej: Kto zamordował
muzykę polską? Takie wszawe myślenie redaktorzyny,
które niszczy nie tylko samą tkankę muzyczną,
ale wypala także chęć do muzykowania. Oblizujący
się typol, który liczy na kolejne profity z
naiwnego muzyka i taksuje, ile można wziąć za tę
skórę. Oczywiście, to przecież postać
przyzwoita, grzeczna i miła, bo kilku swoim
pupilkom daje w łapę. Ale nawet tego nie robi, bo
to muzyk ma zapłacić redaktorowi.
Są
gazety szacowne, które mają światową markę,
szczególnie w nauce. Nie zamieści się tam tekstu
z ulicy. Nie dość, że jest tam sito recenzentów
i znawców, to jeszcze, gdy dopuszczą tekst, za
publikację trzeba zapłacić. I to niemało. Ale płacą
za to głównie instytucje naukowe, matki owych
autorów, którzy tam idą. I takie pisma zupełnie
wyzbyte są komercjalizmu. Nie zajeżdża tam
targowiskiem. Są to pisma w służbie nauki.
I
takie pismo marzy się piszącemu te słowa. Co
zrobić, będzie czytane pewnie tylko przez
specjalistów, albo w ogóle, bo muzyk raczej nie
czyta, a jeśli już to tylko nuty. Czyli złapaliśmy
się za własny ogon i co widzimy? Jedyna sensowna
forma muzyczna pisma muzycznego to magazyn binarny.
Dziennik muzyczny, a nawet jeśli nocnik, bo pisany
do północy, to stojący na zaszczytnej półce z
gablocie, bo ludność obeznana w Polsce ze spłuczką.
A
redaktorski niech wciskają swoje popłuczyny bezmyślne,
komu chcą. Oby tylko nie lakierowali zbytnio
kartek, bo użytku wtórnego nie da się wtedy tak
łatwo uskutecznić, jeśli idzie o liternictwo.
Niech organizują konkursy muzyczne, w których sami
będą wygrywać, choć z muzyką nie mają nic wspólnego.
Nepotyzm przybiera w ich oczkach szczególnego
blasku. Leci po ósemkach i szesnastkach, ale
wyartykułować nie potrafi żadnego czystego dźwięku.
I na
tym poprzestaniemy obrabianie liternictwa i literówek,
aby nam czytelnik nie zmarł z nudów. A żeby wrócić
do muzyki, powiemy, że dzień się nam zaczął
muzycznie. Z głośnika leci muzyka autora, auta po
ulicy dokładają swojego konkretu. Czysty salon
muzyczny. Nie ma żadnej szkodliwej reakcji publiki,
która spowodowałaby akcję i reakcję redakcji.
Autor obecnie pozbawia publiczności swojej muzyki,
ale niech, kto chce, to przyjdzie. Razem posłuchamy.
O właśnie, płyta się skończyła... Nikt nie
przyszedł... To wypada skończyć ten wpis w
dzienniku.
Andrzej
Marek Hendzel
|