Przenieśmy
się w czasie i przestrzeni. Ktoś powie, że znowu
grzebiemy w śmieciach. Pewnie tak. Ale za to, jakie
to śmieci! W Anglii przez jakiś czas żył
poeta, który nazywał się Percy Bysshe Shelley.
Potem wyjechał, gdy związał się z córką dwojga
dziwnych ludzi: twórcy anarchizmu Williama Godwina
i do pewnego stopnia teoretyczki feminizmu Mary
Wollstonecraft. Oboje rodzice mieli dość ciekawe,
rzekłbyś, despotyczne podejście do dziecka. A córką
ich była nie inna panna jak Mery Wollstonecraft
Shelley, z domu Godwin, autorka osławionego Frankensteina.
Nosiła zatem nazwisko po mamie. Ale autor
niniejszych słów dodaje jej nazwisko męża, w
czym nie jest oryginalny.
Shelley
zanim zginął na Morzu Liguryjskim napisał sporo
utworów, które dzisiaj podobno czytają już tylko
pretensjonalne panienki, które dawno już wymarły.
Takie są koleje losu utworów, które czytają
martwi odbiorcy. Niewiele to miało wspólnego z
muzyką poza utworem opublikowanym w 1839 roku w
jego „Dziełach Poetyckich” zebranych przez panią
Shelley. Oto oryginał tego wiersza:
TO
MUSIC
Published
in "Poetical Works", 1839, 1st edition.
Dated 1817 (Mrs. Shelley).
Silver
key of the fountain of tears,
Where
the spirit drinks till the brain is wild;
Softest
grave of a thousand fears,
Where
their mother, Care, like a drowsy child,
Is
laid asleep in flowers.
Zatem, jak widać, utwór
powstał w 1817 roku. Autor wie, że jest dość
dobry jego przekład Juliusza Żuławskiego, ale nie
mógł się oprzeć, by nie nadać mu nieco nowocześniejszego
wydźwięku i w bardziej wyrazistej tonacji. Tak
zatem brzmi przekład niżej podpisanego:
DO
MUZYKI
Srebrny jest klucz fontanny łez,
Gdzie, póki mózg dziki jest, pije duch;
Najwygodniejszy grób tysięcy lęków kres,
Gdzie ich matka, Troska, jak senny zuch,
Legła
śpiąc w kwiatach.
W
zasadzie mogłoby być: Srebrny klucz fontanny łez.
I ktoś powie, że
polszczyzna nie umie być zwięzła. Jest
zatem i tu kilka niezgodności z oryginałem. Na
przykład słowo child zastąpił zuch.
U wspomnianego autora tłumaczenia jest za to w tym
miejscu dziewczę. Podarujmy sobie wzajemne
przytyki – i to na dobitkę przytyki autorskie –
albo, co gorsza, tłumaczowskie. Ale nie nadużywajmy
dziwacznych zwrotów, które tak potem będą boleć
sztywnych jak męski zwis purystów i gramatyków języka,
bodaj polskiego. W tym przekładzie zgadza się
przynajmniej ogólna liczba sylab, choć ani
wersyfikacja, ani rytm nie jest możliwy do przełożenia
muzycznego. Do angielskiego trzeba zatem napisać
inną a do polskiego inną melodię. Co nie zmienia
faktu, że przekaz tego krótkiego wierszyka,
jak to dziś wyskoczyło mi z gardła, gdy szukałem
tego angielskiego ekwiwalentu po księgarniach językowych,
że przekaz tego wierszyka jest dźwięczny i
nieco krewki. Bardziej nawet pochłaniający mózg.
Oryginał znalazłem, jak wiadomo gdzie? W
Internecie.
Jeśli
czytający te słowa chce, to sam znajdzie ten przekład,
o którym tu była mowa. Niech porówna jego
ugrzecznione wersy. Wtedy zrozumie, że nie wie skąd
Mary czerpała swoje pomysły. A w takim oddaniu
zaraz widzi tego dziwoląga pozszywanego z trupów.
Ale,
gdyby o takie uproszczenie chodziło w poezji i tym
wierszu. Muzyka, ta szlachetna Pani, przenosi człowieka
w wieczność albo przynajmniej w czasokres
istnienia cywilizacji i kultury ludzkiej. Zwykły grób
ziemny, kamienny lub betonowy, a nawet żelbetowy,
niczym jest wobec tego. Możesz nastawiać
odlewanych dekoracji i posągów z brązu, a nawet z
nierdzewki i tak muzyka ma siłę większą niż te
twory natury czy rąk ludzkich.
Mroki
myślenia, jak to określano w zeszłej epoce
estetycznej, te ciemności duszy ludzkiej, które
zmarły jeszcze dawniej, te wszystkie rekwizyty
przeszłości, które tak przeszkadzają współczesnym
miernotom zarówno w twórczości jak i odbiorze tej
twórczości, to wszystko może odżyć, wystarczy
to okrasić innym słownictwem. To co nazywano słowem
romantyzm – fuj, co za wyrażenia! –
sentymentalizm – oj, a to co za jeden? – albo
klasycyzm – na koniec nie obyło się bez tej
obelgi dla współczesnej mimikry... to można nazwać
jakoś po nowemu i mamy to samo, ale inaczej
opakowane. Już przestaje razić szufladowników.
Wymyślmy zatem coś takiego, coś nowego, ale za
razem starego. Może sięgnijmy po czasy starożytne,
ale nie romańskie, bo to już było, ale jakieś
bardziej zgreczałe, niż klasyka grecka. Klasyka
grecka ten okres Hellady, gdzie po Atenach chodził
Sokrates i Diogenes z Synopy, a miernoty poetyckie
wzywały do mordu filozofa za to, że demoralizował
młodzież swą mądrością. Coś mi to wali na
kilometr inkwizycją. Zatem zajrzyjmy głębiej
czasom pod spódnicę, o przepraszam – pod chiton
– i co widzimy? Okres archaiczny. Nazwijmy nasze
usiłowania archaicznymi. I mamy nową epokę
muzyczną, bez drażnienia żałosnych zwolenników
klasycyzmu, którzy klasykę pokiełbasili z
klasycyzmem, rubaszne wyzwisko o przesadzie i przeładowaniu
wepchali na głowę autorom takim jak Jan Sebastian
Bach, czy Jerzy Fryderyk Händel, nie wiedząc, że
autorem tego barokowego określenia był twórca
sentymentalizmu. Ale o prawdziwej klasyce będzie
kiedy indziej. W innej pogadance o muzyce. Teraz
mamy epokę archaiczną i tyle. I tyle dziś o
muzyce. I tyle dziś o muzyce archaicznej.
Andrzej
Marek Hendzel
|