Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 18. 05. 2009 r.

 

 

 

Przenieśmy się w czasie i przestrzeni. Ktoś powie, że znowu grzebiemy w śmieciach. Pewnie tak. Ale za to, jakie to śmieci! W Anglii przez jakiś czas żył poeta, który nazywał się Percy Bysshe Shelley. Potem wyjechał, gdy związał się z córką dwojga dziwnych ludzi: twórcy anarchizmu Williama Godwina i do pewnego stopnia teoretyczki feminizmu Mary Wollstonecraft. Oboje rodzice mieli dość ciekawe, rzekłbyś, despotyczne podejście do dziecka. A córką ich była nie inna panna jak Mery Wollstonecraft Shelley, z domu Godwin, autorka osławionego Frankensteina. Nosiła zatem nazwisko po mamie. Ale autor niniejszych słów dodaje jej nazwisko męża, w czym nie jest oryginalny.

 

Shelley zanim zginął na Morzu Liguryjskim napisał sporo utworów, które dzisiaj podobno czytają już tylko pretensjonalne panienki, które dawno już wymarły. Takie są koleje losu utworów, które czytają martwi odbiorcy. Niewiele to miało wspólnego z muzyką poza utworem opublikowanym w 1839 roku w jego „Dziełach Poetyckich” zebranych przez panią Shelley. Oto oryginał tego wiersza:

 

TO MUSIC

 

Published in "Poetical Works", 1839, 1st edition. Dated 1817 (Mrs. Shelley).

 

Silver key of the fountain of tears,

Where the spirit drinks till the brain is wild;

Softest grave of a thousand fears,

Where their mother, Care, like a drowsy child,

Is laid asleep in flowers.

 

Zatem, jak widać, utwór powstał w 1817 roku. Autor wie, że jest dość dobry jego przekład Juliusza Żuławskiego, ale nie mógł się oprzeć, by nie nadać mu nieco nowocześniejszego wydźwięku i w bardziej wyrazistej tonacji. Tak zatem brzmi przekład niżej podpisanego:

 

DO MUZYKI

 

Srebrny jest klucz fontanny łez,

Gdzie, póki mózg dziki jest, pije duch;

Najwygodniejszy grób tysięcy lęków kres,

Gdzie ich matka, Troska, jak senny zuch,

Legła śpiąc w kwiatach.

 

W zasadzie mogłoby być: Srebrny klucz fontanny łez. I ktoś powie, że  polszczyzna nie umie być zwięzła. Jest zatem i tu kilka niezgodności z oryginałem. Na przykład słowo child zastąpił zuch. U wspomnianego autora tłumaczenia jest za to w tym miejscu dziewczę. Podarujmy sobie wzajemne przytyki – i to na dobitkę przytyki autorskie – albo, co gorsza, tłumaczowskie. Ale nie nadużywajmy dziwacznych zwrotów, które tak potem będą boleć sztywnych jak męski zwis purystów i gramatyków języka, bodaj polskiego. W tym przekładzie zgadza się przynajmniej ogólna liczba sylab, choć ani wersyfikacja, ani rytm nie jest możliwy do przełożenia muzycznego. Do angielskiego trzeba zatem napisać inną a do polskiego inną melodię. Co nie zmienia faktu, że przekaz tego krótkiego wierszyka, jak to dziś wyskoczyło mi z gardła, gdy szukałem tego angielskiego ekwiwalentu po księgarniach językowych, że przekaz tego wierszyka jest dźwięczny i nieco krewki. Bardziej nawet pochłaniający mózg. Oryginał znalazłem, jak wiadomo gdzie? W Internecie.

 

Jeśli czytający te słowa chce, to sam znajdzie ten przekład, o którym tu była mowa. Niech porówna jego ugrzecznione wersy. Wtedy zrozumie, że nie wie skąd Mary czerpała swoje pomysły. A w takim oddaniu zaraz widzi tego dziwoląga pozszywanego z trupów.

 

Ale, gdyby o takie uproszczenie chodziło w poezji i tym wierszu. Muzyka, ta szlachetna Pani, przenosi człowieka w wieczność albo przynajmniej w czasokres istnienia cywilizacji i kultury ludzkiej. Zwykły grób ziemny, kamienny lub betonowy, a nawet żelbetowy, niczym jest wobec tego. Możesz nastawiać odlewanych dekoracji i posągów z brązu, a nawet z nierdzewki i tak muzyka ma siłę większą niż te twory natury czy rąk ludzkich.

 

Mroki myślenia, jak to określano w zeszłej epoce estetycznej, te ciemności duszy ludzkiej, które zmarły jeszcze dawniej, te wszystkie rekwizyty przeszłości, które tak przeszkadzają współczesnym miernotom zarówno w twórczości jak i odbiorze tej twórczości, to wszystko może odżyć, wystarczy to okrasić innym słownictwem. To co nazywano słowem romantyzm – fuj, co za wyrażenia! – sentymentalizm – oj, a to co za jeden? – albo klasycyzm – na koniec nie obyło się bez tej obelgi dla współczesnej mimikry... to można nazwać jakoś po nowemu i mamy to samo, ale inaczej opakowane. Już przestaje razić szufladowników. Wymyślmy zatem coś takiego, coś nowego, ale za razem starego. Może sięgnijmy po czasy starożytne, ale nie romańskie, bo to już było, ale jakieś bardziej zgreczałe, niż klasyka grecka. Klasyka grecka ten okres Hellady, gdzie po Atenach chodził Sokrates i Diogenes z Synopy, a miernoty poetyckie wzywały do mordu filozofa za to, że demoralizował młodzież swą mądrością. Coś mi to wali na kilometr inkwizycją. Zatem zajrzyjmy głębiej czasom pod spódnicę, o przepraszam – pod chiton – i co widzimy? Okres archaiczny. Nazwijmy nasze usiłowania archaicznymi. I mamy nową epokę muzyczną, bez drażnienia żałosnych zwolenników klasycyzmu, którzy klasykę pokiełbasili z klasycyzmem, rubaszne wyzwisko o przesadzie i przeładowaniu wepchali na głowę autorom takim jak Jan Sebastian Bach, czy Jerzy Fryderyk Händel, nie wiedząc, że autorem tego barokowego określenia był twórca sentymentalizmu. Ale o prawdziwej klasyce będzie kiedy indziej. W innej pogadance o muzyce. Teraz mamy epokę archaiczną i tyle. I tyle dziś o muzyce. I tyle dziś o muzyce archaicznej.

 

 

Andrzej Marek Hendzel