Opowiem
o wielkim mieście, które nazywa się Kraków. Czy
o tym dzisiejszym, gdzie burzy się zabytkowe
drukarnie po to, aby tam postawić hotele? Nie
koniecznie o tym. Czy o tym, gdzie mierne popowe
aranżacje muzyczne na składy pseudosymfoniczne
uchodzą za przedmiot pożądania rady miejskiej i
miłośników rzekomej muzyki? Nie koniecznie o tym.
W
XVI wieku żył w Krakowie grajek. Fenomenalny
grajek, który zaczął muzykować wcześnie i wcześnie
został zauważony przez ostatniego z Jagiellonów.
Był nim Wacław z Szamotuł. Pozostałe po nim
fragmenty i nieliczne ocalałe dzieła świadczą o
wielkim potencjale, jaki miał. Wśród współczesnych
na świecie nie było wielu godnych tego, by nazwać
ich bodaj równymi mu w umiejętnościach i smaku
muzycznym. Jego kompozycje są wielkie. Jego motet In
Te Domine speravi jest lepszy w głębi wymowy
niż utwory sławnego Palestriny.
Pochwała
jaką można znaleźć dla Polski, jako kraju
zdolnych muzyków nigdy nie wyjdzie z ust Niemca.
Chyba że w nim obudzi się miłość do prawdy a
nie do wrodzonej pazerności na cudze dobra. Dlatego
to przez H. E. Wooldridge’a w drugim tomie The
Oxford history of music. The polyphonic period
wydanym w Oxfordzie w 1905 roku zostało
wypowiedziane zdanie:
Przy całym uznaniu dla
Holandii i Niemiec możemy powiedzieć, że szkoły
ich nie wypowiedziały się przed rokiem 1600. W
Polsce jednak, a szczególnie w Krakowie, widzimy,
że szkoła, która bez wątpienia zasługuje na to
imię, długi czas przed tym okresem istniała.
Godnymi uwagi członkami jej byli Wacław
Szamotulczyk, Marcin Leopolita i Tomasz Szadek.
Obiektywizm,
na który nie stać przecież żadnej istoty
ludzkiej, przybliżył się nieco do ust człowieka,
dzięki Brytyjczykowi. Bez zawiści wiecznie
niesytego sąsiada, który lubuje się w kłamliwych
frazesach a tylko czyha na to, by coś wyrwać
drugiemu.
Istniało
w Polsce wielkie dziedzictwo muzyczne, które przez
niefrasobliwość rodaków zostało zaprzepaszczone.
To my, Polacy, a nie kto inny jesteśmy winni temu
stanowi rzeczy. To nasza głupota narobiła tego bałaganu,
a skutki tego wołają o pomstę do nieba. Wielu głupców
na katedrach zapomniało o tym, co mieliśmy, bo późniejsze
dokonania innych ludów przyćmiły pamięć o
dawnych utworach. Ale jeśli cenimy bardziej starożytną
rzecz z uwagi na jej wiek i zdolności kraju, który
ją stworzył, to czemu plujemy na swoje wielkie
dokonania sprzed wieków?
Ileż
pięknych utworów zostało zaprzepaszczone przez to
zaślepienie Polaków? Kto nam wynagrodzi skutki
tego bezhołowia? Tak to kwituje Zdzisław
Jachimecki:
Mała więc pewnie tylko
część produkcji kompozytorskiej Szamotulczyka
uniknęła zwykłej kolei losu: zniszczenia –
rzeczy łatwo ulegającej zagładzie w ciągu blisko
czterech stuleci.
A
najgłupsi byliśmy zawsze, gdy dawaliśmy się
okradać tym, którzy nie mieli niczego, czym
mogliby się pochwalić, ale dokonania ich późniejszych
autorów mogły rodzić przypuszczenie, że ci
autorzy nie są pochodzenia Niemcami. Dla oszukania
następnych pokoleń Niemcy potrafili wyrwać Polsce
ich autorów po to, aby uzasadnić sam fenomen autorów
takich jak Jan Sebastian Bach u siebie. Fenomen na
ziemi, która nie miała rodzimej tradycji
muzycznej.
Nie obeszło się bez
tego, żeby zachłanność niemiecka w kierunku
przyswajania kulturze narodowej wszystkiego, co
przedstawia większą wartość, nie wyciągnęła
drapieżnych swoich pazurów również i po Pękiela.
Rozumowanie
Niemców było bardzo proste: „Skoro mamy
Buxtehudego, Bacha, Händla to przecież Pękiel też
był Niemcem.”. Siła prostactwa, ale poparta
bagnetami pruskiej armii i wystarczyło. Mówimy tu
o prawie sto lat późniejszej tradycji wielkiego
miasta Krakowa.
Czy
musimy być tak ślepi i dalej się samemu okradać
z tego, co najlepsze u nas samych? Czy musimy
wyrzucać na śmietnik historii własne dokonania?
Czy znudzenie, głupota i sprzedajność muszą ciągle
tryumfować w Polsce?
Naśladowcze
popisy miernot, które brylują w umysłach naszych
odbiorców muzyki, a zarazem pustka w mózgach
naszych szacownych specjalistów od muzyki wszystko
to w sumie tworzy przeraźliwy konglomerat zaprzaństwa
i pogardy dla siebie samych. To jak podpalanie własnego
domu, w którym się siedzi. Żałosne widowisko.
Dlatego
prace takich ludzi jak Piotr Kamiński i Stanisław
Dybowski to brylanty na tej pustyni. Czemu? Bo próbują
odwrócić tę ohydną tendencję naszych znawców.
Pierwszy przypomina światu o Kurpińskim, Moniuszce
albo Różyckim. A drugi odbiera Rosjanom i Niemcom
tych autorów i wykonawców, których złodziejska
tradycja tych dwu krajów przywłaszczyła sobie i
ich tradycji muzykograficznej. Za jakiś czas, jeśli
nie odwrócimy tej tendencji za sprawą takich
ludzi, także Andrzej Marek Hendzel uznany zostanie
za Niemca, albo Rosjanina. A przecież muzyka nie
zna granic narodowych. Jest wielką siłą wolną od
nacjonalizmów, tego grzechu Niemców, o który tak
delikatnie obwinił ich Fryderyk Nietzsche. Ale jak
zwykle nacjonalizm niczego nie zrozumiał, bo jego
jedyną ideologią jest pazerność, a nie muzyka.
Andrzej
Marek Hendzel
|