Wydawnictwo Oficyna
Strona główna Dziennik Muzyczny
Wydawnictwo Oficyna Kompozytorzy Dziennik Muzyczny Recenzje Instytut Neuronowy Do pobrania Krótki opis Kontakt
 
 

     

Poprzednie 

Następna

Koszalin, 17. 07. 2009 r.

 

 

 

Porozmawiajmy o metodzie kompozytorskiej. Czymże jest metoda? Metoda to sposób postępowania, czyli algorytm. Automat postępuje pewnym trybem, a człowiek niestety mieści się w teorii automatów jako najbardziej skomplikowany znany obiekt, jak „V” mieści się w „W”. Gdyż teoria ta nie obejmuje swym działaniem trybów postępowania istoty najwyższej – Boga. Ani hierarchicznie istot pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Przyjmuje naszą fizyczność za warunek zaliczenia do obiektów teorii.

 

Niezbyt przyjemnie jest pewnie słuchać niejednemu, że jest zaliczony do automatów. Ale cóż, teorie mają swoje tryby postępowania. Dla przykładu omówmy najstarszą ściśle podaną metodę nauki muzyki i teorii muzyki w polskim piśmiennictwie. Weźmy „Zasady Harmonji wykładane sposobem lekcji dla lubowników muzyki” Karola Kurpińskiego z 1844 roku. Nie jest to jego pierwsza praca z tego zakresu, ale tą akurat dysponujemy. I co czytamy w jej wstępie?

 

Jakkolwiek bądź, chcę tem dziełkiem uczynić przysługę wszystkim młodym muzykalnym osobom, nie znającym zasad harmonii, a uczuwającym w sobie niezbędną chęć tworzenia: bo bez znajomości zasad, nawet silny zaród talentu postępować będzie krokiem bojaźliwym, a jeżeli śmiałym, to pewno mnóstwo popełni błędów.

 

Nie napisał tam na pewno mnóstwo popełni błędów, ale pewno... – czyli prawdopodobnie popełni te błędy. Wyraził przypuszczenie a nie pewność. Nie widać tu absolutnego pewnika akademików, którzy, gdy ktoś nie idzie ich rutyniarskimi metodami po trupach do celu, to na pewno jest w błędzie. Kurpiński jest ostrożny, nawet delikatny w formułowaniu sądów. A po tym wstępie rozwija w przyjemny sposób bardzo pasjonujący wykład, który niejednemu ciasnemu znawcy nawet dzisiaj pootwierałby drzwi i okna, aby wyzbyć go zatęchłego myślenia. Nie ma tam niczego, w tym wykładzie, coby zasługiwało na miano powierzchownego albo słabego. Autor idzie dość prostym sposobem do celu, nie używa nowoczesnych metod nauki o muzyce. Jakby się nakłaniał do ucznia i pokazywał mu, jak uderzyć w strunę, aby wydała właściwy flażolet.

 

Ale na koniec tego wykładu wali takie coś:

 

Kobieta posiadająca w znacznym stopniu umiejętność grania na Fortepianie, chociaż niezna nazwy akordów ale instynktowo czuje każdy akord, i jej słuch jest już oswojony ze wszystkimi dissonnancyami i logicznem prowadzeniem mowy tonów.

            Serce ukształconej kobiety jest bliższe niebios aniżeli nasze, jest tkliwsze, szybko zgadujące: słuch jest delikatniejszy od naszego, gust wytworniejszy, wyobraźnia żywa, ale wdziękliwa i skromna: rzewność dziecinna, dziewicza, macierzyńska, religijna.....

            Tak ukształcona niewiasta, bez pobierania osobnej nauki o harmonii, niech śmiało komponuje różne utworki na swój harmonijny instrument, zaręczam że niepopełni błędów przeciw harmonji; a chociażby się według pedanterii znalazł jaki, ten błąd będzie jeszcze wdziękiem. –

 

I co widzimy? Cały wykład rozwiewa się w pył, gdy do lekcji trzeba zachęcić kobietę. Okazuje się, że kobieta z natury swej ma wyczucie muzyczne i nie musi się uczyć zasad harmonii, bo te odziedziczyła w genach. Bezbłędna i nieomylna w swym instynkcie, jeśli nawet popełni błąd, to będzie to wzięte za zaletę utworu. To po co była ta cała lekcja? I gdzie są te zdolne panie, tak chętnie biegnące po klawiszach w pogoni za swoim instynktem muzycznym?

 

Oczywiście Kurpiński chciał tylko schlebić płci pięknej i traktując jej przedstawicielki z czułym ojcowskim pobłażaniem, zostawił im całe pole dziergania domowych kompozycyjek. A sobie i sobie podobnym pieczołowite wkuwanie zasad harmonii, nawet wtedy, gdy istoty tego zjawiska niegdzie dobrze nie wytłumaczył. Choć, dla oddania sprawiedliwości temu skromnemu autorowi, do dzisiaj nikt nie podał istoty tego zjawiska w sposób jasny i klarowny. Wielu jest takich, którzy o harmonii rozprawiają. Wynaleziono różne typy harmonii i dysharmonii. Ale istoty zjawiska naturalnego nie podał nikt. Czemu?

 

Dlatego wykład Kurpińskiego jest jako relikt z epoki raczkowania polskiej szkoły kompozycji niezwykłym świadectwem twórczej myśli autora. Mimo pewnych oczywistych przeoczeń i naśladownictw zawiera w sobie sporą dozę nowatorskiego podejścia, którego potem autorom polskim niestety zabrakło. Następne szkoły harmonii były już rutyniarsko podobne do zachodniego trybu nauki o muzyce – nudnego, pozbawionego wyobraźni, ciasnego snucia się po pięcioliniach.

 

Jeśli taki Kurpiński popełniał błędy, to były jego własne błędy. A jeśli ktoś zaczyna go poprawiać w duchu lub bezdechu późniejszych epok, to są już tylko błędy nauczycieli tegoż poprawiacza, którzy stęchlizną swoich sal wykładowych zarazili jego umysł. Zadziwiające jest to, że Kurpiński odważył się w ogóle wypowiedzieć ową zasadę twórczą: piszcie jak chcecie, a zobaczymy, co z tego wyjdzie. Włożył ją w swoje usta, kierując ją do kobiet, bo gdyby to samo palnął lubownikom muzycznym, to ci go by zlinczowali swoją kakofonią umysłową.

 

Ot, i cały algorytm kompozytorski. Kompozytor może robić, co chce z dźwiękiem, ale pod warunkiem, że nie ma do czynienia z niewyrobionym stadem lubowników, którzy tak przesiąkli swoim rzekomym wyrafinowaniem, że zatrują mu życie. Najpierw, gdy o harmonii słyszał każdy, ale mało kto zrozumiał proste zasady współbrzmienia dźwięków, odsądzano od czci i wiary tych, którzy bodaj o półton odbiegli od tego ckliwego kląskania. A teraz, gdy człowiek zapisze dwa takty rozwinięć przypominających zasady współbrzmień, nagle staje się kiczowatym autorem, bo lubownicy obecnie mają inną manię – słuchają tylko dysonansów. Ale podstawowej zasady twórczej – wyobraźni – nie naruszy żadne głupawe lubownictwo.

 

A prawidłowy algorytm w zoptymalizowanej formie powinien brzmieć: Idźcie śmiało, a może nie popełnicie błędów. A jeśli ktoś błędy popełni, to i tak nic na to nie poradzi, ale jeśli ograniczy swoją wyobraźnię dźwiękową ciasnymi zasadami, to na koniec nie może się spodziewać niczego innego, jak tylko dreptania po cudzych śladach udeptanymi ścieżkami. Ale, jeśli nie popełni błędów albo nawet jeśli popełni błędy, ale rozwinie swoją wyobraźnią swój wysiłek w wielkie dzieło, które trafi do ludzi, to co za różnica, jaką drogą do tego doszedł? I kto go będzie osądzał i rozliczał z tego?

 

 

Andrzej Marek Hendzel

 

 

Do góry