Wiedziemy
spór, nagle powstały, jednego dnia wokół Muzyki
Polskiej. Bardzo inteligentny, choć przykryty dla
draki wygłupami. Ale wygłup, jak porządnie
wyprawiona wartościowa skórka, nie służy dla
ozdoby, ale aby przetrwać w trudnych okolicznościach.
Dawno
temu, twórca definicji trójpodziału władzy –
Monteskiusz – tak opisał sytuację Polski jako
eksportera:
Za przykład może tu służyć
Polska. Nie ma ona prawie nic z tego co nazywamy
ruchomościami świata, chyba jedynie swoje własne
zboże. Kilku magnatów posiada całe prowincje; cisną
chłopa, aby mieć więcej zboża do wysłania za
granicę i kupić za nie rzeczy, których wymaga ich
zbytek. Gdyby Polska nie handlowała z żadnym
narodem, mieszkańcy byliby szczęśliwsi. Magnaci, którzy
mieliby tylko swoje zboże, dawaliby je chłopom, aby
mogli wyżyć; zbyt wielkie posiadłości byłyby im
ciężarem, podzieliliby je między chłopów; ponieważ
każdy miałby pod dostatkiem skór i wełny w swoich
stadach, nie byłoby już nadmiernych wydatków na
odzież; możni, którzy zawsze kochają zbytek, a
mogliby go znaleźć jedynie w kraju, zachęcaliby
biedaków do pracy. Twierdzę, że naród ten stałby
się bardziej kwitnący, o ile nie osunąłby się w
barbarzyństwo: rzecz, której prawa mogłyby
zapobiec.
Oczywiście
w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego, bo w
czyim? Przepiękna i zwięzła analiza polskiej
struktury gospodarczej, która kraj doprowadziła w
ostateczności do upadku. Ale Monteskiusz zapomniał
przeciwstawiając Polsce Japonię, że w Polsce nie było
tradycji wytwórczości. Do końca, a nawet po
rozbiorach, nasi latyfundyści płakali tylko nad tym,
żeby z kraju wywozić swoje zboże. Dalej lud
utrzymywali w ciemnocie. Takiego procentu
analfabetyzmu nie było chyba nigdzie w Europie, jak w
przedwojennej Polsce.
Twierdzę,
że po wojnie, która była kolejną karą za dawne
grzechy tępych latyfundystów, stały się dwie
wielkie rzeczy: naród został poddany przymusowej
edukacji i przeprowadzono reformę rolną. Nie ma już
analfabetów w Rzeczypospolitej i nie ma właścicieli
ziemskich, cisnących chłopa. Kraj powoli wszedł na
drogę rozwoju przemysłowego. Choć raczej ciągle
powoli.
Przyjechał
właśnie do nas XIV Dalajlama. Tak rzewnie dziękował
pani prezydent Warszawy za honorowe obywatelstwo i tak
pięknie chwalił naszego ducha wolności. Ale czy nie
ma wstydu? Czemu nie zastanowił się nad przyczynami,
dla których doprowadził wspólnie z innymi
duchownymi swój własny kraj do ruiny. Tybet do
upadku i niewoli chińskiej pchnęła chciwa i bezmyślna
tybetańska teokracja. Czemu?
W
Indiach są jeszcze rezerwaty tygrysów. Ale ludność
miejscowa jest uboga i poluje na te zwierzęta. Fałszowała
statystyki populacji tych wielkich kotów. A gdzie lądowały
skóry zabitych tygrysów? W Tybecie. Niewiarygodne:
biedny, zniewolony kraj, gdzie tysiącami kilometrów
wiezie się pięć ziemniaków, aby je sprzedać,
skupuje skóry warte około 10 tysięcy dolarów
sztuka. Po co? Aby bogaci Tybetańczycy tym sposobem
zaznaczali swój status społeczny. Dobrze, że chociaż
z uwagi na protesty ekologów i obrońców praw zwierząt
Dalajlama zaapelował do swoich ziomków, aby tego nie
robili więcej. I co zrobili? Spalili te skóry, aby
je zastąpić sztucznymi, których także nie umieją
wyprodukować.
Mroczna
i bezwzględna siła teokracji zwyciężyła, ale naród
nadal tkwi w ciemnocie. Chińczyk na swoich
sfaszyzowanych buciorach nie nauczył go niczego, bo
to obce duchowi Tybetu. I Tybet tak długo będzie pod
ich władaniem, jak długo nie zrzuci jarzma
zacofania.
W
Polsce, póki rozmowa z możnymi wyglądała jak
rozmowa konia z chomątem, nie było niepodległości.
Twierdzę, że gdyby wojna potoczyła się innym
trybem i nie Sowiety by tu weszły, ale generał
Anders na swoim białym koniku, to w Polsce
analfabetyzm byłby do dzisiaj. Stracilibyśmy
niepodległość na rzecz innych krajów po kilku
latach. I nie tak, jak pod Ruskiem. Moskal był silną
motywacją dla krajowej maści komuny, aby zrobić
cokolwiek dobrego dla kraju – zlikwidować przyczyny
ucisku prostego ludu. Ciemnotę i biedę.
To, że
po tym wypalił się całkowicie zapał aparatczyków
do działania, to efekt prostej relacji. Edukacja to
skomplikowany proces, nie wystarczy umieć czytać i
pisać, trzeba jeszcze nauczyć się pędu do rozwoju
i nauki. A przede wszystkim trzeba umieć w rozwój i
naukę inwestować. Nie wolno na to skąpić. Po
drugie chłopu trzeba było dać prawo do właściwych
regulacji stosunków społecznych. A prawo w Polsce to
przerost ilości nad jakością. Prawo, którego nikt
nie rozumie, przestaje być czytelne, bo przestaje być
czytane, a w konsekwencji przestaje działać, albo
działa jak pijany za kierownicą. Dajcie byłym
analfabetom pisać, a napłodzą takich bzdur, że
gdyby tak pisać programy komputerowe, to nie działałby
żaden z nich.
Prawo
musi być proste i komunikatywne. Zrozumiałe przez każdego.
Minimum edukacji powinno wystarczać, aby człowiek
rozumiał jego zapis. Nie powstało ono dla pazernych
dochodu prawników - ale dla ludzi. Inaczej staje się
prawnictwem a nie prawem. Degeneruje się całkowicie
i demoralizuje naród.
W
muzyce XX wieku liczyły się tylko dwa kierunki:
muzyka amerykańska i angielska – ogólnie
anglosaska – i muzyka latynoamerykańska. Nie wniosły
one wielkich osiągnięć w muzykę zwaną poważną,
ale jako zjawiska powszechne opanowały rynek muzyczny
świata. Kraje południowoamerykańskie, to znaczy od
południowej granicy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej,
wniosły w kulturę swoje ogromne zjawisko muzyczne. Północne
kraje rozsadziło muzycznie zjawisko zwane jazzem i
bluesem. Wszystko jako konsekwencja uprowadzenia w
jasyr przez dziką pseudodemokrację amerykańską
kilkudziesięciu milionów Afrykanów. Co
najciekawsze, ci biedni niewolnicy, gnębieni i
terroryzowani, a w istocie zmuszani do pracy ponad siły
w amerykańskich kazamatach, domu niewoli,
latyfundiach ziemskich, wnieśli do kultury coś, co
Europejczycy zapomnieli dwa tysiące lat temu –
wielki naturalny system dźwiękowy. Europa nie umiejąc
sobie poradzić z matematycznym aspektem liczb
niewymiernych w podziałach muzycznych wybroniła się
systemem równomiernie temperowanym, ale przez to
zatraciła rzeczywiste podziały harmoniczne. Całkowitym
upadkiem muzycznym stały się dziwne eksperymenty na
dźwięku, które trwają do dzisiaj, pustosząc
duchowo świadomość muzyczną Europy. Za dużo w tym
niemieckiej pychy i wiary w potrzebę wykonywania
rozkazów, choć nie rasowi Niemcy zaplenili tę modę,
a ich ofiary. Zatracono tym sposobem chęć do
poznania prawdy.
Wierzę
tylko, że to, co potrafił czarny człowiek, nie
zaginie w głupocie ciągłego jałowego
eksperymentowania, które kłóci się i obraża istotę
prawdziwego empiryzmu, jaki powstał dla poznania
prawdy. Dlatego czarny człowiek jest ozdobą ludzkości.
Nigdy nie powiem o nim Afroamerykanin, jak o potomku
emigrantów z Irlandii, Anglii czy Polski nie powiem
Euroamerykanin. W duszy czarnego człowieka kołatała
się resztka wiary w kojącą rolę muzyki. Znalazł
wartość w podciągnięciach dźwięków i ich
delikatniejszych podziałach niż okaleczony do
przesady półton. Wróciły skale greckie w
gitarowych popisach czarnych ludzi z delty Missisipi i
z Chicago. Piękne, niezwykłe popisy monodii opartych
na subtelnościach skal harmonicznych.
Czy
jestem wrogiem awangardy? Arnolda Schönberga czy
Albana Berga i ich następców? Nie. To przeciwwaga
dla taniego dudlenia na systemie dur-moll. Ale upadek
muzyki, jaki to coś zafundowało, zrównoważony
został jedynie bluesem i jazzem. Rozszerzenie świadomości
tonalnej nie przyszło od postwagnerowskiej mody, ale
gdzieś z wielkich plantacji bawełny. A może żyło
na polach żytka gdzieś w mazowieckim i rzeszowskim,
tylko nie było mądrego, któryby to nagrał i
przechował? Albo nie było na czym nagrać, bo całość
zjawiska skonała wraz z kosami na sztorc w
Powstaniach. Polak był niewolnikiem u Polaka, aby
Polska stała się niewolnikiem Europy. Oto przewrotność
trzymania ludzi w ciemnocie, przy której muzyka kona,
gdy nie ma rozwoju techniki – czyli sztuki twórczej
i wytwórczej. Pogoń za zbytkiem możnych zepchnął
Polskę do roli nędzarza i niewolnika. Oby nigdy więcej.
Oby muzyka broniła nas tym razem przed głupotą zarówno
pożądliwych dóbr jak i ciemnoty powszechnej.
Andrzej
Marek Hendzel
|